środa, 17 grudnia 2014

Na marginesie ulotki reklamowej znalezionej w antologii poezji


A ja jednak mówię: jest
jeszcze jakaś nadzieja.

Być może
nasze ciało ma nadal
dwie obronne ręce
i jedną, przynajmniej jedną,
suchą stopę.

To tak jakby wychodzić cało z niezliczonych
waśni, sporów między
wypowiedzianym A i wyśnionym B – będąc
jedną z kuzynek, sąsiadek,
matek we flauszowej spódnicy albo
fartuchu zapinanym przy rękawach
na guziki kuliste niby kiełkujące
wraz z oddechem ziarno. Będąc chłopcem,
który podjął pierwszą pracę
i stroi się przed zakurzonym
lustrem. Po myciu
podłóg, przed posiłkiem, przed wieczorną
modlitwą omdlałych kolan.

Tak więc nie jest wcale
powiedziane, że musimy
obudzić się w jakimś
innym kraju, innej sytości; zamknięci
w przeszywanych cieniem
obłokach – i naprawdę wszystko jedno,
która będzie wtedy godzina.







środa, 10 grudnia 2014

Na dnie ogrodu


Wstrzymały mnie pędy przebijające
nawet skałę, jej krzepką litość. Wobec tego piszę,
pisałem w oplocie ich siły. Tutaj jest
nowoczesność, a tutaj, dwa kroki w bok, już po niej.
Drży słońce
wymiatane pręcianą miotłą z zaułków.
I to, co następuje: cień pijaka lub
kobiecy okruch muzyki.
Za firanką nie gasną lampy radia: Monachium,
Luksemburg, Lizbona. I jest
po deszczu jak po końcu świata.
A mój bieg jałowy; próżnia, choć w ogrodzie
wszelkiego stworzenia: skorup, żyjątek, bezpotomnych
gwiazd. Mój pęd wstrzymywały pędy
wyrastające z każdej strony
słowa. Jakby ono było
ziemską kulą i my
na niej, nasze bose stopy,
dłonie drżące od atłasowej niewinności,
lżejszej niż ciemny błysk
wiewiórczego oka na dnie ogrodu.













środa, 3 grudnia 2014

Jeżeli coś się zmienia


Jeżeli coś się zmienia,
to tylko cynkowane schodki pogody.
To, co wyczuwamy stopą, ścieżki
w pulsującym srebrze.

Na nich cienisty śnieg,
pod nimi żółte hałdy upału.

A więcej nic, nic.

Wciąż dźwigi kołyszą się
na czerwonych pinezkach.
A morze tak samo miękkie,
czyste. I obłoki z niego
wywiedzione – jedne.

Tyle unosi wzrok, tyle
pamięć. Kwietniowe syreny
schną w ciemniejącym powietrzu
jak dzikie latawce.

A ja wychodzę co dnia,
mając to, co miałem.
Wypatruję okrętu,
nasłuchuję.

Widzę żagle, których nie dotyka
moje słowo.
Widzę księżyc
zawieszony u białej szyi
spłoszonej fali, która
potyka się o światło,
lecz ciągle powstaje, biegnie
dopóki patrzę.







środa, 26 listopada 2014

Sekretny portret


Raz z brodą, kiedy
indziej gładko wygolony
i lśniący
na tyle, na ile pozwala
kuchenne światło.

Sekretny portret, oto całe
jego bogactwo.

Wszystko niby uporządkowane,
nawet drobinki przypraw
w zielonym zeszycie.

Przemawia cicho, bardzo dyskretnie,
jakże więc to możliwe,
że słyszę go tak wyraźnie?

Krople zimnego deszczu
na gałęzi przy szybie
zbliżają się do siebie
jak dwa słowa,
para przeźroczystych kolibrów.

Patrzy na swój portret
odbity na skórze wody.

Zapina pasek
o dwie dziurki dalej,
żeby zmieścić jak najwięcej
siebie w dwóch kroplach,
które, kto wie, może jednak się połączą.







środa, 19 listopada 2014

Klucze


Przychodzi do domu po ciężkiej, naprawdę
ciężkiej robocie, wiesza marynarkę,
zupełnie jakby malował na nowo
ścianę, odkłada chwilowe życie
na półkę, jednym ruchem
poprawia obydwie krzywizny
i tak gaśnie dzień, nie tyle
wokół, co w nim.

Teraz jeszcze
najważniejsze wiadomości, które
nigdy nie są na tyle pomyślne,
by powiedzieć: Dziś dostąpiłem
czegoś wielkiego! albo:
Cieszę się, że to było
moim udziałem.

Nocą
zamyka swoje milczenie
w jeszcze pełniejszej ciszy.

Nie śni. Nie umie śnić.

Widzi niekiedy twarze,
zarysy twarzy. Sylwetkę. Ale
przysiągłby, że to nie sen.

Rankiem
zdejmuje marynarkę z drewnianych
ramion. Sprawdza,
jak leży rękaw, od którego
odbija się niebieskawe ciepło. Wychodzi.
Słyszycie? W zaszytej aż przy
kolanie kieszeni dźwięczą mu klucze
do wszystkiego.







środa, 12 listopada 2014

W przededniu


Jak sądzę, wciąż obsługują
z niewyczerpanym zapałem nocne
kawiarnie, ale nie tu, gdzie
nie ma powodu wychodzić

poza założoną konstrukcję,
mającą więcej wspólnego
z murarką niż
efektownym portretem.

Dom skrzypi i czeka,
aż moja wycięta z tektury
postać postrzępi się
i zachwieje.

Czekam i ja i coś się
jednak zmienia, ale to coś
nie we mnie: raczej

kwitnienie zimy, zdobywanie
jej pierwszych zagonów,
zasiew zgłodniałego spojrzenia.

To krótki dzień: parują
godziny i znikają
tak szybko jak
trzask kry lub łamanej gałęzi.

Niechętnie odchyla się brama:
metal rozgrzebuje
ogniska nieskoszonej trawy
i robi się jaśniej.

Patrzę na ślady
kulejącego lisa,
który zostawił odcisk
w błocie jak hojny
napiwek, myśląc pewnie,
że w ten sposób
będziemy kwita.

Dotykam ich i gdy
podaję w drżących dłoniach,
mówię: zerwałem
dzisiaj kwiaty, które
wzrastały tutaj
jak ja w przededniu
ciemnego milczenia.






środa, 5 listopada 2014

Pod niebiosy


Za stajnią z czerwonej cegły,
gdzie trzymali konia
(prawie oficerskiego: połysk, mocne
pęciny), przerzuca
widłami ścięte zdrewniałe lebiody
na jedną stertę, cierpliwie, jakby
budował dom.

Jest ciepły listopad
i dłonie dopiero dojrzewają
do chłodu.

Ich twarda skóra
obleka księgę przemian.

Gdy nieopatrznie
zagłębi widły w glinę,
zadeptuje trzewikiem
żar ziemskiego bólu.

Rośnie sterta lebiod,
uschnięte drzewo
dobrych i złych wiadomości.

Wespnie się po nim
aż do ugorowanej chmury,
do miejsca,
gdzie pochowali
tamtego konia,
jego połysk,
jego mocne pęciny.







środa, 29 października 2014

Dwudziestość


o koła których 8
dobrze wy wiecie gdzie rzeźnia

Józef Czechowicz, Śmierć



Zjechaliśmy na parking, choć
nic nie mówił; nie powiedział więc:
Teraz zatrzymaj się,
opowiem ci tę historię. Czy coś
w tym stylu. Nie. Zjechaliśmy
na parking, by rozprostować nogi,
by zapalić pod drzewami,
które zawsze, nieco naiwnie,
zwierzęco, uważałem za schronienie. Jakby
wiatr mógł całkowicie
schować się
w kształtach ginących ogni.

Przyda się chwila, wskazałem
głową na silnik. Tak, odpowiedział, poza tym
w ogóle nie ma przyśpieszenia.

Dym stworzył jeszcze jedno
drzewo. Owoce kropel
zawisły na nim – trwały,
dopóki było. (Teraz jestem
daleko, ale nadal pod
tym samym splotem
śmiertelnego płótna).

Gdy byłem młody, zaczął, pracowałem
dwadzieścia dni w rzeźni, tam,
gdzie teraz jest pawilon
z modą, i dwudziestego
pierwszego usłyszałem: Chcesz
zabić sobie krowę?

Dym bielał jak śnieżne posągi.
Stopniał, opadł na równinę.

Jedziemy? – rzucił. Wsiadając,
zapytałem, jak to właściwie
się skończyło. Wzruszył
ramionami:
Nijak. Jeszcze nie dałem
wiążącej odpowiedzi.





środa, 22 października 2014

Być może słońce


Być może słońce
było tak bardzo
nasze, że nie oślepiało
tylko nas,
idących pod jego
skraplającą się sekwencją.

Byliśmy, szliśmy – długo,
jak najdłużej.
Widomi.

Teraz została tylko
biel poranków
każdej pory roku.
Bieg przez śnieżność,
widzialność, niewidzialność.
Przez niekończącą się dolinę.







środa, 15 października 2014

Warunek


Usadowiony na progu
chłodnej, murowanej kapliczki,
patrzę na ciężarówki w drodze na północ.

Oto one: skłonne dzwonnice,
chcące ocalić dźwięk swej trwogi. Zagubione
w odlocie ptaki. Czerwona smuga
ich drżenia przepala czarną listewkę lasu.

Byłbym szczęśliwy (zapewne) i spokojny
jak urzędnik średniego szczebla
w drabinie sięgającej cesarskiego tronu
(lazurowa pinezka
w samym środku
mapy dostatniego imperium), gdyby

to, co powstaje u zbiegu
wyboistych okoliczności (kapliczka
nadal jest zimna) przyjmowało
lekkość ptasich piór,
cienkich, pneumatycznych kości, białej
od obłoków krwi.

Lecz także
miało wagę przelotu
wróżebnej jaskółki
między dwiema skałami,
które stoją jak bezbarwna cisza
domykająca
najważniejsze ze słów.






środa, 8 października 2014

Z jednej strony na drugą


Puste światło, jak po przelocie
jastrzębia wskroś wysokich
chmur; oto co
towarzyszy wielu
z tych, którzy urodzili się
wtedy i trochę później lub trochę
wcześniej, tam
i nieco dalej.
A nie opuszcza również i mnie.

A może to wir, którego
nie możemy rozpoznać?
Znak. Albo coś, co odmienia
i przenosi
nas z jednej, powiedzmy, strony
granicy na drugą?

Zamykam oczy
i liczę mosty.

Czy wszystko uda się wytłumaczyć
marzeniami o skrzydłach?
Zresztą: jak latać
w zamglonym powietrzu
nasączającym ściany
kolejnych miesięcy
ospałą bezradnością.

A mgła podchodzi
już pod same drzwi:
nie wiadomo – bardziej
żebrak czy bitne wojsko
zajmujące kolejną
zbuntowaną, dziką prowincję.

Przykrywam się chłodem
jak pierzyną.
Być może dlatego
tamte ptaki
nigdy nie odleciały.






środa, 1 października 2014

Dorosła praca


Pocięli wszystko; te drzewa i to,
co zamierzało
nimi być, czy raczej taki
(nie swój) wypełniało zamysł – w każdym razie
powstało pole gry,
wojennej rozgrzewki. Tam pnie
w śniegu, metrówki w glinie
białej i lekkiej.
Zabawy w pierwszy, drugi
front, panterki, obok dorosła praca.

Rzeka traciła bieg, mijał jej czas
na rozmowach
ze sobą, cichą; a ciała
wysychały, jakby w tym
widząc świętość. Ziemia
nabierała szarości
z odwróconej studni. Co było
jak dobywanie
nieśmiałej nadziei.

Dzikie zwierzęta
oswajały się w jedno

popołudnie z dłonią lub śmiercią, a otwarty
przez siekierę pień padał wielokrotnie,
w coraz wolniejszym tempie.

Sobota. Dzwony w sennej jasności,
pod korą odmakające echo.

To było najtrudniejsze:
wyzwolić się z dźwięku
zaciąganego łańcucha.

A potem zwozili wszystko
przez ów glinny śnieg;
spocone obwiązując karki
południowym powiewem
odległego ciepła.

Do dziś musimy żyć
z tamtą niełatwością.






środa, 24 września 2014

Cienie, drobne przyjemności


Te drobne przyjemności, które
wnikają z wnętrza
domu (podmurówka, drewno) w rozpalone
od spadających liści
powietrze.

A większość zbierają cienie.
Sprawdzają ciemnymi palcami piec
chlebowy albo bratrurę. Mało się zostaje
domownikom.

Ba, każą się obsługiwać!

Czy zejdzie pan
na obiad? A co to
dzisiaj? To samo co zawsze.
Głowizna, kiszka,
kapusta, jak się uprzeć
ruski ser. Pogranicze, a jeszcze
te tutejsze ubiory – spojrzysz
i zaraz masz ochotę na kielicha.
Co nie przystoi
profesorowi klasycznego gimnazjum.

Rozumiem niezwyczajność,
wiśniówka i podgardle
niezbyt szykowna para.
Jeśli jakiś ratunek – to tylko w umiarze.

Ganek ugina się od
cienistej przeźroczystości.
Najmodniejsze czapki niewidki,
najgustowniejsze
szaty cesarza.

Wymieniają godności,
zawierają miłosne pakty
jak piwnice
przed chłodem
na wieki wieków.

Ubezpieczeni
na wypadek śmierci
przez zapomnienie.

Jesteśmy dla nich
śmiesznym dodatkiem,
kelnerami zgiętymi w ukłonie.

Coś im się należy
od życia.

Z drzewa spływają zapalone
łódki i dziwię się,
czemu nie gasną,
dryfując w grece wieczoru,
pożółkłej łacinie poranka.






środa, 17 września 2014

Brama


Nic się zapewne dzisiaj nie wydarzy.

Ku dojrzałości
mozolnie wspina się
woskowy, zimny owoc,
ale cóż to
znowu za dzianie się?

Skórzane buty
ustawione na za dwadzieścia
piąta oczekują stóp,
by móc unieść się
pod ciężarem.

Ale nikt nie wychodzi,
nie ma tego,
kto wszedł.

Różnego gatunku są ciężary.
Ten najbardziej ludzki.

Nic się zapewne dzisiaj nie wydarzy,
jednak musimy być przygotowani
na wszystko.

Spada popiół,
rozdzielając grube karty
niewidzialnej książki
i powietrze wygina się
w triumfalny łuk
potężnego ciała,
w brzuchu którego
wszyscy czekamy
na jakieś rozwiązanie.






środa, 10 września 2014

Imiona


Twoje pierwsze, drugie
imię. I trzecie,
od bierzmowania – gdy stałeś
oszołomiony łopotem bieli
i ciemnego, prawie czarnego zamszu, najmniej
chyba z powodu biskupiej powagi
wolno dryfującej
przez fabryczną dzielnicę.

Czwarte, którego używasz
w listach. I piąte, nieczytelne
dla nas, przypadkowych świadków.

A jeszcze
imiona kolorów i krzywd.
Imiona sytości. Głodu. Zawstydzenia.
Jedno wspólne imię
dla chwil stojących
na skraju zachwytu.

Nazwanie turkotu walizki,
biegnącego przy nodze
jak pies.
Jakim imieniem?

Tym, które
zapaliło się i tli?
A gdy zniknie, nie odrodzi się?

To tak jak w podróży:
cienie żurawich kolumn,
a może tylko przebarwienie szyby, drobna
fala na równinie wody, zasłona trzcin.

Chwila. Jedna sylaba.
Więc?

Imię drzewa,
które niesione w dłoniach
ku wodom, potężnieje.

Czekając na narodziny patrona.

Na swoje życie,
choćby w płomieniach, w śmierci.






środa, 3 września 2014

Po odpuście


Sąsiedzi zaczynają jesienny obchód;
może zresztą to ich dzieci
i wnuki, tam,
na zboczu.

Doglądają żółknięcia traw,
naiwnej wiary
tymotek i krwawnic
w wieczność delikatnego, lnianego lata.

Te same trawy: niegdyś
po głowę,
dziś po pas.

Idą skrajem
splątani
wżerającym się w skórę rzemieniem
powinności, następstw.

Idą
przez zamknięte na głucho
okiennice sierpnia,
gdzie wystawione, by dojrzały,
maliny, nieprzystojna kulistość
pomidorów, w butelkach
sosnowy syrop jak torfowa wódka.

Złowiłaś nas, lesko,
na wąski księżyc,
który
nawet w naszych żołądkach
błyszczy.






środa, 27 sierpnia 2014

Ostatnie zakupy


Wchodzą już do domu z rękami
pełnymi zakupów, podnoszą na moment
niewidzialną kurtynę; czarne
papierowe torby, szczęśliwa
suchość w gardle, jak
po spełnieniu, eleganccy i jakże
światowi. Ona kolekcjonuje
fotografie kimon i nieświadomą
radość, on chyba jednak
trochę obawia się wojny, o której
zaczęli pisać nawet w tych porządnych
słonecznych gazetach. Dotąd
oburzał się, wymachiwał rękami, dziś już
tego nie robi, ręce ma
pełne zakupów. Kupił
jedwabną bieliznę dla siebie, płaskie
gotowe ciasto i płytę
z muzyką na tyle poważną,
by kochać się
z nią w najlepszej
dekadzie swego istnienia
z należytą dystynkcją.
Z szacunkiem
należnym jego stanowisku
wobec niewiadomego.





środa, 20 sierpnia 2014

Gdzie łapało się pstrągi


Tutaj, gdzie łapało się pstrągi
na śmiałą rękę wdzierającą się
pod trawiastą suknię brzegu
lub na koszyk, teraz
zimna lawa
przesuwa obręcz
popielatego nieba.

Butelki, w oplocie
wiklinowych cieni,
stają się płaskie,
jakby drapieżny wiatr
wyszarpał ich przejrzyste intencje.

Ze wzniesienia
patrzymy, jak woda,
chwiejąc się,
buduje romańskie łuki.

Odległe nad nimi,
nim znikną,
szczekanie psa.

Kolejny dzień –
prom przez cieśninę,
którą zdążymy pokonać,
ale której nigdy nie uda nam się nazwać.







środa, 13 sierpnia 2014

A teraz ogrody są puste


Jak to wygląda? Ano, radio odgrywa swoją
krzykliwą rolę, kawałki
na zamówienie, i gwoździe lekko
wychodzą z linoleum. Deszcz skraca
dystans między niebem a ziemią, przez którą
przeskakuje ostrożna dzisiaj
Wisłoka. Lato wyprowadza się
z samotnego domu nad rzeką. Oto
forma nieustannego
rozproszenia, rozpłynięcie w porannym
rzecznym chłodzie. Ustawiamy meble,
myśląc o wyprowadzce. Wieszamy obraz
na ścianie, z której najłatwiej
przerzucić go ku drzwiom.

Ogrody znów są samotne.

Zbyt słabo przeciwstawialiśmy się brzydocie,
wsiąkającej w grunt i wypuszczającej
pędy. Szeptaliśmy, podczas
gdy krzyk wycierał się
aż do zupełnej gładkości.

A teraz ogrody są puste.

Radio cichnie i słychać kroki
pielgrzymów, przemierzających
pojaśniałe, pozbawione dywanów, mieszkania.

U wieży nowoczesnego
kościoła ptak (czyżbyś to była
ty, pustułko?) odbija się
od twardych rękawów szat świętych,
uszytych z cynobrów.

Przyszliśmy tu, zgromadziliśmy się.
Widzisz nas, pustułko? Jeśli jesteś
nią. Czy na pewno nas widzisz?






środa, 6 sierpnia 2014

Bezdomność


Oto obłok strzeże jeszcze bieli w dole jak swego stada,
lecz fale rozproszone są już pod naporem

granatu na wszystkie
strony, niosąc zdrewniałe światło, ceglasty
pył jak z miasta pod dotykiem
żaru i cienie pracowitych
zwierząt, i księżyc, gdy noc.

Na nic jego, pasterza, staranie. Nad ranem

wstaną z przyklęku
ciemne drzewa; zarzucą
swoje odbicie
jak najdalej: przynętę dla morza,
by je złapać na liść
najwyższy, trzymać w uniesieniu.

I niby wszystko jak było.
Stary trud, ten sam zachwyt.
Fale ostrzą linie kontynentów.

Most przez chwilę
jest dachem
dla łodzi – trzech, czterech –
i kutra pełnego
słonej rdzy.

Którym dane zostały
bezdomność i upływ,
i ta sama co dla nas
bujna bezradność obłoków.







środa, 30 lipca 2014

Krótki termin


Wóz transportowy z napisem
„Meble”, który zjawił się
tak niespodziewanie, że nawet
psy z sąsiedztwa milczą, zawstydzone
brakiem czujności, parkuje teraz
w siwej zatoce betonu,
a dzieci biegną
ku niemu, jakby był namiotem
cyrkowym, a nie przechowalnią
bagażu i lat
na krótki termin.

Cienie jaskółek
odrapują szarą plandekę
ze światła.

Ich ciemne palce
podnoszą sztywną powiekę
brezentu.

Wyrzucone na brzeg
ciała szaf
skrywają w sobie
ciężar wyjętych sukien. Tak wielki,
że nawet tragarze
odkładają chwilę załadunku
z miejsca na miejsce.






środa, 23 lipca 2014

Rwanie wiśni


W ten dzień, gdy
psioczenie na pogodę byłoby
czymś dalece niestosownym,
wspinają się na drabinę, początek
alfabetu, niemłodzi już przecież i
pozwalają na siebie patrzeć,
jakby to, co jest
w istocie miłosnym aktem,
było nie tylko
dla nich.

W strugach minionego deszczu
parującego z ich skór
dłonie przeszukują zieleń
i koszyk
napełnia się i ciąży.

Wystarczy
odchylić odpowiednią gałąź,
by na krótką chwilę
zaznać jasności.

Wzięci w cudzysłów gałęzi,
trochę żałują
swojej codziennej powagi.

Za mało tych wiśni, zbyt
mało, powiedział, wycierając
czarną od smolistej kory
dłoń, i dopiero
wtedy zniknął
za wysokimi na półtora chłopa
trawami, za jej zresztą
pozwoleństwem.






środa, 16 lipca 2014

Niegroźny wypadek


Zabrał mnie tam, gdzie mieliśmy
ten niegroźny wypadek, chyba przy
zmianie biegów, na uklepanej
ścieżce, zawiązującej się
jak powrósło
na naszych oczach.

Zabrał mnie tam, ponieważ
lata są coraz krótsze.

Paliliśmy w milczeniu, szybko.
Po uzgodnieniu miejsca, wersji
wydarzeń. (Zgadzały się jedynie
zawieszone na niebie
koła).

Szosę wypiętrzyli, jakby to ona
była główną bohaterką
tych wszystkich dni, a nie podmokłe
pola. Którym zresztą, co trzeba
dodać, by było sprawiedliwie,
nadawano imiona, jak ludziom
czy psom.

Szary sierp
rdzewieje na brzegach,
tam gdzie woda pełna żelaza
kruszy asfalt, ale
i tak jeszcze całkiem
dobrze ścina zakręt.

Klimat się zmienia, za pięćdziesiąt
lat dotknie nas malaria lub
arktyczna gorączka. Jak widzisz,
nie ma większych szans
. Uspokoił mnie.
Tym, ale też córką
studiującą medycynę.

Nie ma powodu
do niepokoju, mamy nadal
dobrą przemianę materii
w ducha.

W oddali
ze świstem oddychała
umierająca fabryka.

Odzyskiwaliśmy z wilgotnej ziemi
krew, która wsączała się
z rozbitych kolan
w tamto popołudnie: być może
dlatego tak gęste,
tak bardzo żyzne.






środa, 9 lipca 2014

Pouczenie


Jak malowniczo układały się
te pagórki: na początku w niepewnej
odchodzącej mgle, potem
znacznie śmielsze, dobywające siebie

z mrocznego zapomnienia,
omszałego porykiwania zwierząt.
Albo studnia, która
przekłuła wielką i drżącą
osłonę oddechu
światłem, co szło z jej wnętrza.

Ale było tylko złudzeniem.
Lub rodzajem czerni, tak pełnej,
że zmieniającej się
w swoje przeciwieństwo.

Światła samochodu dokonywały
wspólnego wyboru, nadrabiając stałą
separację symetrycznych lamp. To było
tak wygodne, że
nawet zmęczenie
przemieniało się w zachwyt.

Być może jednak
najciekawsze
zostawało w ciemności.

Nie wiemy,
nie wiemy, co było i każdego
dnia jest uczynione nie dla naszych oczu.

To była pierwsza lekcja.
Pouczenie
dobrotliwego policjanta,
którego twarz pamiętałem z liceum,
i który uciekł od filozofii do munduru,
a potem, najwyraźniej, wrócił.






środa, 2 lipca 2014

Starcy


Idą, potykają się, podnoszą
wzajemnie. I dalej idą
wśród oparów mroku.

Lśniące wieżowce
szykują się
do odparcia oblężenia.

Starcy mijają je
z godnością.

Otwierają się przed nimi kraje
niedostępne innym,
a więc widzenie
przeszłości, gdy
teraźniejszość
toczy się bezwolnie.
Przeciw nim. Od morza
ku zamknięciu.

Płonie Smyrna, dwa tysiące
kilometrów dalej zapada się
powóz w grząskich
górach, stygnie sklarowane
masło i izba przesiąka
tłustym odorem. (A może
nie żyje już
ten czy inny książę?).

Miasta nikną i podnoszą się.
Bryły ciał
przemieniają się w posągi.
Wiatr wznosi promień słońca
jak miecz.

Starcy ślepną
i dostrzegają przyszłość.

Iskry biegają
po drutach między
drewnianymi słupami,
na których wisi
powietrze.

Starcy zatrzymują się,
zaczynają śpiewać swą pieśń.

Na placu omłotowym, rynku
nieopodal katedry,
w pustej przestrzeni
przed burzą.

Śpiewają. W tym samym
czasie jedzą
i piją. Ich głos jest młody.

Ich wnętrza wypełnia nadal
koine odejścia i narodzin.

Żywią się pieśnią
jak opłatkiem oddechu.

Idą, potykają się, podnoszą,
szukają naszych oczu,
cienia powiek
nad spracowaną bielą
rozległej pustyni.

Idą, potykają się,
podnoszą.






środa, 25 czerwca 2014

Zawieszenie broni


Wszystko rozgrywało się
jak w solidnej męskiej powieści
o wojnie.

Słońce dokonywało nieśmiałego rozpoznania
i lato pisało
swój ocenzurowany list.

Świat kurczył się
w oczach.
Przy dzikim parku
kruszał mur,
czerwieniący się pod dotykiem spojrzeń.

(Tylko zieleń
była zbyt bujna
jak na nasze potrzeby).

Popatrz, powiedziała
moja mama, kawa
z żołędzi
jest droższa
od brazylijskiej.

To wszystko
przez mundial,
zażartowałem bez sensu i roześmialiśmy się.
I jeszcze bardziej nic w telewizji.

W piwiarniach
męskie przyjaźnie
wychodziły właśnie z fazy grupowej,
a na strychu
Dziennik Łódzki
ze stycznia sześćdziesiątego szóstego
donosił pająkom
o noworocznym zawieszeniu broni
w Wietnamie. (U nas: milicja
będzie działać szybciej
i skuteczniej).

Cały czas myślę
o tej kawie, powiedziała
nagle mama, dużo później,
gdy jej głowę
przechylał ciężar kropel.

Przyszedł wieczór
i wszystkie pory roku
zrównały się ze sobą.

Przyłożyłem ucho do zimnej ziemi.
Jej wnętrze pulsowało mocno
jak wynurzający się z rzeki
stukot pociągu:
zwielokrotniona samotność.






środa, 18 czerwca 2014

Pieśniarka


Wśród czarnych kolców cicho przędą
zielono-żółtą słodycz łupiny
agrestu i to jest lato albo
nieśmiała, pobladła jesień,
i usycha, nie skończywszy wieczornej
rozmowy z niebem, śliwa – drzewo
pieśni, drzewo o głosie chropawym.

Któż więc
śpiewać będzie teraz
ten odwieczny szum, gorączkę?

Więc każdy
z nas w ciebie wrósł, śliwo – pieśniarko
odchodzenia i szarości? I z tobą
niknie? W dolinie
mrok, już mrok. I wiatr
niebaczny.

Wygasa ciepła jasność
zwinięta w słomiane bale –
stopnie na drodze
do nieba
i Dukli.

Lecz pachnie wciąż dym, który
zdobywa wzgórza,
coraz bardziej bezludne wyspy
pamięci.





środa, 11 czerwca 2014

Olbrzymie tarcze obłoków


Olbrzymie tarcze obłoków
osłaniają nasze usta
jak chirurgiczne maski
gigantów. A przecież nasze usta
nigdy nie były wystarczająco gotowe
na narodziny Słowa. Jednak na naszych oczach
rozgrywa się ten biały
żywot: lotny, oderwany od płaskiej
ziemi. Gdy jemy okruchy.

Rozprostowuję swe sześcioletnie palce, by
ze zdziwieniem stwierdzić,
że nie ma między nimi
małego, złotego pieniążka, tego
który dawał ciepło,
choć był jak smutek
pokrzywy, położonej przez
sierp wiatru na poboczu drogi:
pół piekący, pół pożądany.

Furmanki czekają nad rzeką
na załadunek żwiru; konie
przestępują z nogi na nogę,
zgrzyt łopat
podcina pęciny. W wodzie
wiruje czarny chłód, olbrzymie
tarcze obłoków.

Widzę nadal to, co widziałem.
Spóźniony, przesłonięty
obłocznym cieniem.

Starzec z chłopcem
zamieniają ubrania,
żeby nikt ich nie poznał,
gdy będą szli
z rękami w kieszeniach
upału. Olbrzymie tarcze obłoków
przesłaniają ich chudą nagość,
wstydliwą, odległą jak burza,
która zakwasza mleko
w odrapanej puszce,
wystawionej na gościniec,
gdyby komuś chciało się pić.






środa, 4 czerwca 2014

Nie wiem, co mnie czeka


Zapisane zostało:
Nie wiem, co mnie czeka.

I nic więcej, pustka.
Żadnego przypisu.

Być może jest tu rozpacz, tylko rozpacz.
(Kadencja śpiewu umarłych syren).

Lecz ja dostrzegam
rękę ufnie dotykającą
znaku końca, gdy luzuje się
obręcz palców na piórze:

widzę biel miasta
wstającą o świcie,
jej zmaganie z morzem
lub wiatrem, który schodzi
z gór do każdego wnętrza.

Albo to, co nastąpiło,
a było zwyczajne
i miękkie: letni chłód, dotyk skóry;
puder, podglądanie
tancerek, zapach handlu
nad rzeką w roztopionej zimie.

Nie wiem, co później; idę,
ostrożnie wkładam stopy
w ślady stóp tych, którzy
pisali to samo,
na tej samej powierzchni
coraz bardziej podłużnego
niskiego światła.

Idę nie po to, by udawać
smutek albo radość.

Wychodzę,
by przyjmować to, o czym
nie mam pojęcia, a co istnieje
jak księżycowe kratery
i szklane ryby w zimnych, wygwieżdżonych
kredensach, w domach z ciemnej cegły,
z zielonych desek,
ze stwardniałych fal,
w domach, w których już nie mieszkam.






środa, 28 maja 2014

Obietnica


Gdy spadnie deszcz, obiecała,
będziemy rosnąć
aż do nieba,
którego teraz nie widać,
ale jest.

A było to na pustej o tej porze ulicy,
gdzie nie znaleźli
nikogo, kto
zwracałby uwagę
na takie szczegóły.

Tylko opuszczone
nisko na łapach
koty, niosące w brzuchach
ciepłe ciała myszy.

Tylko one.

Gdy spadnie deszcz,
spróbujemy być szczęśliwi.

Tylko tyle.

Czy to warunek, spytał,
tak, jakieś trzeba
postawić, powiedziała.

Patrzyli na nacięcia szyn,
po których nie przejeżdżały tramwaje,
na odblaski kamizelek,
pozostałe
po robotnikach,
na błędne ognie
domowych ognisk
w trzęsawisku ścian.

Nie zauważyli,
że oto stoją zanurzeni w deszczu,
łakomie biorącym ich w posiadanie.

Lecz równie dobrze
mogło być przecież odwrotnie.






wtorek, 20 maja 2014

Trzmiele


Trzmiele

Lecą nisko jak refleksy zegarków
na niewidzialnych rękach. Jedna
z nich mogłaby należeć
do ciebie. Delikatna biżuteria
powietrza czyni ją niewidoczną. Dotykam
trzmielich strun, jakbym
dotykał dłoni. Dotykam
bliskiego głosu i nim piszę.
Trzmiele unoszą moją głowę
w każdą ze stron
pomniejszonego nagle świata.


Puenta

Gdy w buńczuczny zimowy poranek
budzę się z bólem krzyży
tak dotkliwym,
że ręce same zasuwają sen
jak najszczelniej na zgrzytający suwak ciemności,
dostrzegam wtedy, przecież
po wielu latach,
jak kulawą jestem puentą,
zgięty w pół,
skrzywiony
mimo wszystko w uśmiechu.





środa, 14 maja 2014

Przez suchość dnia


Napisałem wiersz, z którego
poczułem się tak bardzo zadowolony,
że natychmiast
odsunąłem wszystkie obowiązki
na dalszy plan. Nie rozumiałem,
że chwila szaleńczej odwagi,
bohaterska szarża albo
schwytanie w dłoń błękitu
niesionego przez spłoszony wiatr,
to zaledwie posmak
odległego zwycięstwa.
Wieczór zastygał w wygiętych
kształtach w swojej ciemnej giserni
i mosty obejmowały
ciemniejącą rzekę,
nasłuchując.
Szedłem przez suchość dnia,
która dopiero kiedyś
stanie się, być może,
żyznym jak biel wierszem.






środa, 7 maja 2014

Materia


Tak długo szukałem słów, by nazwać po swojemu
choćby księżyc: mrok i jasność. Nie znalazłem nawet
sypkiej materii pyłu; bezradny, gdy błyszczą
w gęstwinie drobne ciałka kretów, miękkich,

czarnych gwiazd. Szukałem w sobie nazwy na drżenie
rąk, nóg, jak od zimna, lecz z innej przyczyny.
Nie znalazłem mrozu na matowych szybach;
inna była litera, inna była rzecz.

Szukałem długo nazwania wiosennego kraju,
wchodząc w krzyk przepiórki, szare milczenie sowy;
wąska bramka na pole, pomarszczony ogród:
miałem już słowo w ustach, wyplułem pestkę dyni.

Szukałem najwyższej formy flirtu z ciałami zapachów,
wrastałem w łąki pełne dzikiej mięty i szałwii.
Zagajnik gasł w oczach wśród zielonych płomieni.
A potem nic, nic. Pusty sak. Śliskość

nocy. Szukałem w sobie pieśni o drodze. A przecież
nie znalazłem nawet grząskiej koleiny.
Tu trzeba chodzić, ślepnąc, i zapalać słowa,
inaczej ciemność będzie znaczyć nienazwane.






środa, 30 kwietnia 2014

Cicha elektryka


Lubię samotność poranków,
gdy czerwony plecak córki
znika w rozłożystych gałęziach
szkoły jak jesienny liść
w cienkim szkle mrozu
lub grzbiet egzotycznej ryby
pulsującej niczym błyskawica
w odwróconych chmurach oceanu.

Wtedy zmianom pogody
towarzyszy jedynie
banalny śpiew wiatru,
wypełniony cichą elektryką.

Światło, które się pojawia,
niczego nie nazywa,
jest nieśmiałe i wiotkie.

Ale to z niego
wydobywa się
pewne siebie napięcie
łączące stopy i ziemię,
powołane do życia
dla tych,
którzy weszli w układ
scalony z pragnień
i zadziwionych niemożliwości.






środa, 23 kwietnia 2014

Ten zysk


Taka okazja
może się nieprędko przydarzyć:
pogoda układa się
z niepogodą,
dzień bez wyjścia,
zasklepiony jak wzrastający chorał.

Wszystko musi zatem poczekać,
dojrzeć jak noc, jak czarne szkło
w ołowianym oplocie.

Niepokoją się
odłożone zakupy. Niewysłane
listy liczą na elektronicznych przyjaciół.

Zostaję w domu, mając
ścisły plan. Wiem, jak będę
żył przez najbliższe godziny:
światowiec, prowincjusz,
skąpiec, utratnik
z malowanymi deskami skrzydeł.

Sztuczne dekoracje
gazet o pustych stronicach
opisują kolejny
miesiąc oszczędności
i wystudiowanego zachwytu.

I to jest ten zysk,
który przyniosło
wyjątkowo chłodne powietrze:
uporządkowanie liter,
bolesnej surowości oczekiwania.

W oknie
dogasają najwyższe budynki
wyludnionego miasta, zwiastując
ciepłe dni.

Ogień, gdy pochłonie
Judasza, wraca.






środa, 16 kwietnia 2014

Wąski dom


Drzewa spoglądają w dół,
na ulicę, w jej smoliste lustro.
Odkleja się plaster chłodu
na napiętym niebie, w którym
niknie rzeka. Samotny, wąski dom na brzegu
jak siwy żongler
podrzuca pytania. Jeśli
będziemy zbyt dosłowni,
nie otworzą przed nami drzwi.
Stukot obcasów, odrapane
echo. Dźwig za łukiem
drogi podnosi z trudem
całą szarość dnia. Rzeka
opływa coraz węższy dom,
z którego zostaje w końcu
porowata pestka,
ziarno oczekiwanych odpowiedzi,
nasz zawsze otwarty cudzysłów.





środa, 9 kwietnia 2014

Klaszcząc


Gromadnie przybywały te i tamte
kolory: siwy cień wczesnych godzin,
wielomiany zieleni tak dojrzałej i późnej,
że zastępowała słodycz;
grad wypadał z otwartych okien chmur
i żył tylko chwilę.

To wtedy
burze zamykały nas
w sobie jak w brzemiennym domu.

Płótno utkane z trzepotania skrzydeł
wróbli, które zawsze
mają w sobie coś dziecięcego, podnosiło się
prosto z klaszczących dłoni,
a gdy opadało, nasze ręce
nie były już takie same.





środa, 2 kwietnia 2014

Nocny dyżur


Otwieram okno, by wpuścić
trochę śpiewu ptaków. Dzielę
go na części, żeby starczyło
na wszystkie ocalałe wazony
z różnych epok: żelaznego
trwania, węgielnej gotowości, majolikowego
lukru pozorów. Pielęgniarka
wraca z nocnego dyżuru; za kwadrans
zatrzaśnie drzwi, jakby tamowała
niechętną, by pozostać w ciele, krew.
Zaśnie w zimnym łóżku. W zapachu
ślubów i rozwodów. Piękno
wydostaje się spod powierzchni
widomego świata
i wtedy przez chwilę
krąży w niej jak woda
w liściu kasztanowca. I można być
przez ten moment
tym, kim i czym się chce, nawet
tą niedotykalną rzeczą, która topnieje
szybciej niż światła
znikającego samochodu,
uwolnionego przez powieki
z mocnych ramion skrzyżowania.






środa, 26 marca 2014

Atrament


Spisano tobą chuć i krew,
i zamorskie zwycięstwa.

Kodeksy kolonii należały do ciebie
i twoje były umowy
na dostawę ziaren goryczy.

Byłeś posłuszny,
jak przystało narzędziom.
(Ile niewinnej bieli
pod twym gęstniejącym ciałem!).

Za dobre i złe rzeczy
zaręczałeś swoim, nie swoim, podpisem.

Skreślałeś przysięgi,
miłosne listy,
notatki, pokwitowanie odbioru
bagażu zgubionego w drodze
na śmierć, świadectwo powołania.

Patrzyłem, jak wysychasz,
ściekając po wąskiej szyjce
butelki z epoki lepszej niż obecna.
Czerń i jasność w jednym.
Duch i cielesność.

Patrzyłem – aż tyle, i tak niewiele, zostało mi ofiarowane.

Ty zawsze, gdy trzeba, umiałeś być obojętny.

A jednak byłeś połączeniem
żywiołów.

Jeszcze płoniesz
w gardłowych krzykach
połykaczy świętego ognia.

W naszym nieistnieniu
toczą się jeszcze twe ciemne wody.

Jeszcze wsiąkasz w ziemię
jak w ciało.






środa, 19 marca 2014

W rozproszonych wierszach


Wiersze się rozproszyły i światło pogasło.
Mrok ma siebie na wieczność i nas ma na własność.

Chmura nocna nadpływa jak ciemny krążownik.
Jej cień pije wodę u kamiennych stągwi.

Chłepczą dym kominy ze swych ust nawzajem;
cisza niebem idzie ponad pustym krajem.

Światło gaśnie w wierszach, rozprasza się łaska.
Las się czarno kołysze, sucha gałąź trzaska.

Ciężar wiatru nagina miękkie linie wzgórzom
i krzyż przez chwilę widać jak znak przed podróżą.

Lecz z drzew się nie podnosi ptaków śpieszny przestrach:
nikt nie stąpa po mroku, w rozproszonych wierszach.





wtorek, 11 marca 2014

Milczenie


Zieleń wybrzmiewa w dolinie rzeki jak pieśń zwyciężonych.


Wąska, o długich palcach, ręka prowadzi pielgrzymów i rowerzystów.


Wzmaga się jasność nad nimi.


Cień opiera się o mleczną korę,
gdy odpoczywają. Przez chwilę
są dziećmi drzew.


Co w nich mieszka, nie wiemy.
Nawet jeśli ich usta poruszają się znajomo.


Wielkie kamienie zawieszone
nad rodzącym się i niknącym żywotem rzeki.


One wiedzą więcej niż my.


Dlatego wybrały ciążące im milczenie.






środa, 5 marca 2014

Pod Magurą


Uniosą potrzaski
z filcu i gumy,
rozprostują wełniane skrzydła
i polecą na południe.

Teraz jednak
we dwóch
przekładają żerdzie,
niechcący zarysowując
wypalające się słońce.

W dole, jak
w nas, mieszka
niebieski popiół.

Jedna sterta
maleje, druga rośnie, ale
nie widzą tego, dopóki
nie staną
z boku, opierając się
o zmęczenie jak o szpitalne łóżko.

Opierając się
śmierci, prowadzą niemą
rozmowę o życiu.

Ślady ich stóp
zasypują wilgotne trociny,
jakby las
zdeptał ludzi,
wchłonął ich, przetrawił.

Zaschnięta, rdzawa
grudka gliny
rozpada się w kieszeni
jak każdy talizman.




środa, 26 lutego 2014

Z drutu i papieru


Widzisz,
to są twoi przyjaciele, których wkrótce
utracisz. To twój
narowisty charakter pisma,
dzikie róże liter.

A tam
jest niebo
i błękitne ptaki
z drutu i papieru.

Teraz próbujesz pisać, teraz
milczysz, a teraz
oprawiasz wspomnienia
jak ciepły drgający łup.

Tyle świata obejmujesz,
drugie tyle tracisz,

oparty plecami o ścianę
sieni, gdy ortalionowa łuska
księżyca wędruje cicho
przez trudny śnieg.






środa, 19 lutego 2014

Zesłanie


Jeśli czegoś mi brakuje, napisał,
w sposób szczególnie
dotkliwy, to widoku okrętów.
Widoku okrętów,
które wypływają w morze
lub wpływają do portu
w równym szyku.

Tylko wówczas
potrzeba ładu
zostaje zaspokojona.

Trwają cegły
pokryte pyłem
jak przydrożne twarde jeżyny, przysmak
dzieci, magnolie dźwięczą i pies
drzemie w upale. Izba
wysprzątana, czysta.
Ale to bez znaczenia.

Zapytałem: Cóż jest w tych burtach
wysokich jak ściany snu?
I w liczbie, i w ułożeniu
względem siebie,
czyli świata?

Tu ciągły pęd,
trzęsienie ziemi.

Gdy słońce
wyciąga duszę na niewinną biel
ściany, odmienny jest jej kształt
od umęczonego ciała.

Nabrałem wody w dłonie, napisał,
lecz wyschła na mojej skórze
jak tęsknota.




środa, 12 lutego 2014

Nie więcej niż dwadzieścia zapałek


A oni tam siedzieli, schyleni
nad grą w domino czy
może kartami. Więc karty
lub kamienie przesuwały się
między ich szorstkimi dłońmi
a śliską ceratą.

(Słońce wpadało
i wychodziło; wiele wschodów,
wiele zachodów).

Aż jeden
podniósł się
z wysiłkiem, zgrzytnęły
metalowe nóżki stołka,
powiedział: wystarczy. I zgarnął
to, co było mu należne,
nie więcej niż dwadzieścia
zapałek, których nie wymieni nigdzie
i na nic, i może z tego powodu
wyglądał na szczęśliwego,
gdy poprawiał
fragment nieba
w nieparzystej spince,
będąc już jedną nogą na zewnątrz.





środa, 5 lutego 2014

Naprawiacze roweru


Naprawiają rower,
jakby operowali bezwolne zwierzę.

Twarze mają z krwistej cegły,
ręce z ciężkiego, spoconego bzu.

Wiatr obraca kołem i
czerpie ze studni podwórza.

Wolno podnoszą się
ku słońcu otłuszczone wiadra kałuż.

Siodełko zostawia w piachu
odbity symbol czaszki.

Imbusowe kości skrzyżowane na spłowiałej fladze
podomki, gdzie pokrzywy i perz.

Gdy rower upada, ziemia
wyrzuca w górę odłamki gołębi.

A teraz stoi oparty
o brudną czerwień. Pogodzony.

Naprawiacze roweru
zawiązują pod szyją zapach kwaśnego mleka.

Próbują zetrzeć z dłoni ślady smaru,
namydleni dokładnie światłem zakurzonej żarówki.

Drwiący śmiech dziewczyn rozszczepia się
na drzazgi nocy wbite głęboko pod paznokcie.




środa, 29 stycznia 2014

Przemyt


To nie jest tylko
kwestia cielesności,
całe to zwieszenie wierzby,
nad którą śnieg
i pustka.

A popod struga;
jeśli dobrze widzę,
jest to raczej wysiłek,
zmaganie w oleistym pocie.

Tak więc
jesteśmy blisko i daleko,
jak to, co w naszych
wnętrzach: dosłowne, surowe
i spójne.

Płyną godziny, przystają,
żeby patrzeć. Z wolna
ubierają się
w kruchość, rozbierają się
z kształtów.

Ktokolwiek
szmugluje tutaj
te widoki –
nie znajdziecie go łatwo!

Myślicie, że coś więcej
uda wam się wydobyć
z jego pozornej chwiejności?

Z piętnastu tysięcy słów
wystarczyłoby jedno,
by opłacić cło
na przesuwanej każdego dnia
granicy.

Śnieg spina swe mięśnie
jak rotwailer
gotowy do skoku; cóż bardziej
cielesnego! Ale
skowyt wędruje
oddzielnie
i prześwietla las.

Ogrzewam w dłoniach to, co porzucili
nieznani przemytnicy,
a Dukla zapala się i gaśnie
jak fotografia
pod powiekami
lekkimi jak trop
spłoszonej własnym chłodem
bezcielesnej już sarny.






środa, 22 stycznia 2014

Czerwone przegrywa


Noc prostuje poskręcane liście ciemności.
Wygładza je jak bilet, wyblakłą pamiątkę
dzieciństwa.
Wszystko odbywa się
w milczącym pośpiechu. Żeby zdążyć
przed śniegiem. Przed bielą
lepką jak sosnowy syrop. Zanim pojawią się prorocy
z podkrążonymi oczami przepowiedni.

Światła przejazdu
kolejowego
wiszą jak otworzone ryby:
czerwone przegrywa.

Z namaszczeniem spisuję
po ciemku
zasady gry
w kolory.

Bezdomne koty
polują na resztki ciepła.
Ślady ich łap
wokół buchającego parą
zejścia do piekieł.

Wiatr liczy na palcach drzew
miesiące i lata
wygnania. Księgi wyjścia
nie mają barwy.

Również moje ciało
wędruje przez słony mrok.

Mój cień dźwiga
ciężką walizkę
błękitu.






środa, 15 stycznia 2014

Przyjezdny z chmur


Gdy stał bosy wśród tych
kilku marnych jabłoni,
sam okorowany, przeznaczony już
innym porządkom – takim
go zapamiętałem.

Przyjezdny z chmur, tak mówili
o nim. On tylko
otwierał usta.

Szaleniec, pewnie, szaleniec. Wypalone
wokół niego trawy. Sen w grobie,
tak mówili.

Raz tylko, spytany,
gdy rozkładał ręce, kim jest,
powiedział:
jestem wjazdem do Biecza.

Nikt nie wiedział,
co miał na myśli.

Rodzono go i zabijano
w niezliczonych opowieściach; najlepsza
jest o tym,
że był austriackim
arystokratą.

Szczególnie wyraźnie
widzę go, gdy znika
pod szorstką komżą spojrzeń,
słanych przez nas, którzy
wjeżdżaliśmy do tamtego miasta,
nie odnajdując w śnieżnych kamieniach
jego naprężonych jak pieśń ścięgien.