środa, 31 maja 2023

Palce

 
Palce grabieją, co jest przyczyną paniki (lub grozy),
nieczułej na zamiejscowe znieczulenia. Sygnał boreliozy,
a może tylko przykład ciążenia zwykłego ku ziemskim
sprawunkom. Kto wie… Postawiwszy na romantyzm w ruletce,
co jak wiadomo od dawna – pomysłem jest kiepskim,
a tak zwany ogół w swej masie ruch ten waży lekce,
cierpimy. Czerń nocy jak zwykle nieco wyszlachetnia
profil widziany w lustrze, choć ginie straż przednia.

Dostatek mroku jak tama fale wzruszeń spiętrza,
które z wolna wnikają w kulistych lamp wnętrza,
pozwalając nazywać się niby psy lub koty
tytułami arii. Na kontynencie odległym
wiatr przetacza ziarno piasku – pusty dotyk,
który nie strzeże niczego, a przeciwnie – rzekłbym,
niweczy życia chęć tej czy tamtej rośliny o nazwie
nieprzetłumaczalnej – i nikt nie ma mu za złe.

O stanie zdrowia świata donoszą serwisy
bazujące od zawsze na tej samej kliszy.
Księżyc spłaszcza równinę – jeszcze bardziej ziemia
posłuszna jest dotknięciu. Bluszcz jak sznur pątników
nim skręci ku świątyni, idzie wzdłuż strumienia
i dopiero w ciemnych łodygach nurtu znika.
Świat otula się mrokiem niby czarną zawieją,
słowo w ustach marnieje i palce drętwieją.

Opuchlizna zejdzie, być może, grabienie ustanie
i będzie można spleść dłonie w modlitwie. Pytanie
o czas jak zwykle nie na miejscu – nie pogodzi
tych dwóch współrzędnych człowiek. Zakreślony
jest pewnie los: w nim głód, a w tym głodzie
sytość zakrzepłych tam co najmniej kilku niewiadomych.
Tylko kot w jednym z żywotów jak w dłoniach miejsce znajdzie
w tym lub innym stuleciu na jasnej werandzie. 







poniedziałek, 22 maja 2023

Kronika


Szara zieleń tłumi westchnienie i nic się nie dzieje właściwie
takiego, co mogłoby być powodem uniesień czy zdziwień,
z gatunku każących ściągać brwi i udawać zaległą
niewinność. Z uporem deszcz pada, może w zastępstwie śniegu,
i ktoś przy bramie śledzi jego bieg i rychłe niknięcie w kałuży,
kryjąc głębokie wejrzenie w cembrowinie połysków. Naturze
ludzkiej właściwy jest trud, by z wiotkiej, nieświadomej materii
wywodzić drzewo wiadomości. Kolejny chesterfield
wypalony w połowie; coś jak rzut monetą:
zawsze będziesz stratny o orła lub reszkę. Dostrzegą,
że światło płonęło, osłaniane dłońmi?
To, co można, pamiętaj. Co się da – zapomnij.

Dom skrzypi, śpiąc, albowiem przytłacza go ciężar
tych niespodzianych wizyt; jego cień napręża
zależność między nami a kroniką w pyle:
czarno-białym zapisem tylu barwnych pomyłek,
na które bywaliśmy dość beztrosko ślepi.
Ziemię wiatr wstrzymuje w ciemnym szkle zakrzepły.

W otwartych drzwiach staję i sam nie wiem teraz,
co – dom oto czy przestwór – we mnie się otwiera.
Zieleń tłumi westchnienie i chyba nic więcej
się nie dzieje. Deszcz pada, zapewne w zastępstwie
śniegu lub cesarstwa: ślad znika co prędzej
po upadku. I koniec z początkiem się zwiera. 






czwartek, 11 maja 2023

Zabawki

 
W tamtym pokoju, gdzie do dziś jeszcze czerwień
dywanu parzy na stopach dziecka delikatną skórę,
trzeba mieć zawsze tych kilka godzin w rezerwie,
by wyprowadzić natarcie, poprawiając kaburę,

choć pas z dermy się zgubił. Colt także. Trzeba będzie strzelać
z patyka, a tak dobrze na masie perłowej
leżał palec. Wiadomo, gubić się to przejaw
dorosłości. Cudzy, nigdy nasz, los jest jak przypowieść.

Gdyśmy przy tym: na półkach w broszurze wydane
przypadki Tecumseha obok Ammonitów
losu – dziwne zrządzenie ręki. Pod kolekcją szklanek
leżą wyniki badań z recytatywem „nie wykryto”.

(W barku, który otworzysz, jeśli klucz przekręcisz
w odwrotną stronę, słowacki rum i jemna, również syfon
pozbawiony nabojów, bezbronny i senny,
na podobieństwo pamięci samotnie wysycha).

Lato ciemnieje. W kalendarzu ruskie
miesiące, za ścianą gra „Moskwa z melodią
i piosenką”. Cień cebul kołuje nad wózkiem
bez resorów i wwierca się w skaj jak płacz niemowląt.

Jest tu i czarny kredens – dyliżans z Zachodu,
z którego ze śliwkami skrzynki nie zabrano
przez nieuwagę lub z innego zupełnie powodu
zostawiono do podziału kowbojom i Indianom.

Rośnie wycięta lipa, brzęczą pszczoły całkiem
nieświadome swojego nieistnienia. Potem
przejeżdża na wstecznym auto lub dwa. I cisza. Czarne strzałki
jaskółek zwiastują minioną w zeszłym wieku słotę.

A po kwadransie jesień; półmrok się zakrada
w każdą szparę w podłodze albo właśnie stamtąd
dobywa się ta mgła zawiązująca nam oczy, gdy rusza defilada
kariatyd tracących głowę pod kolejową rampą. 







poniedziałek, 8 maja 2023

Poeci, bywa (Z przygód H. F.)

 
Poeci, bywa, wybierają źle,
oddając palce pod brzydkie pierścienie,
ochoczo śmieją się, gdy w czas żałoby
kondukty suną po stromych ulicach.
Albo do dworu biegną zalęknieni,
że ktoś ich ubiegł, ktoś wziął ich nagrodę;
różne są, różne, wybory poetów!
Nocami cierpią, żałując swych czynów,
klną dzienne światło, woląc przy księżycu
pisać czułostki lub uciekać w pustkę.
Niektórzy mówią, że to ich wrażliwość
każe zaludniać im bagienne kraje,
gdzie mgła i wyziew trujący dla ciała
koślawi kształty ich wytwornych liter.
Inni – i także nie sposób odmówić
im pewnych racji – twierdzą, że przyczyną
takich wyborów jest głód nieustanny,
który do biegu zmusza, gotowości,
by spełniać takie czy inne życzenie.
Pragnąć i sycić – oto co wypełnia
salon, sypialnię, kąpielowy pokój.
Poeci, bywa, błądzą wśród wzgórz ciemnych,
nie swoje szaty biorą i idee,
żywot swój wieczny obnoszą po targach,
na palcach licząc dni, gdy gwiazda spłonie.
Lecz jak świat dźwignąć na mięśniach zwiotczałych,
nie wiedzą oni. Ani wiedzieć nie chcą.  







Z przygód H. F. (ciąg dalszy)

Prom czy łódź motorowa,
pychówka czy kanoe…
Nieważne, czym płyną słowa
ze snu do snu.

Nawet niech będzie tratwa.
Czort tam. W czym tkwi różnica?
Podróż wszelako potrwa,
więc przyda się śliwowica.

I szklanki. Albo nie.
Do ust przyłożysz gwint.
Ciemne francuskie tytonie,
księżyc we mgle i absynt.

Trunek pachnie metalem,
jakby w nim płukać pocisk.
Od wojny coraz dalej,
lecz coraz bliżej nocy.

I nie uciekniesz od niej,
chociaż wiosłujesz co sił.
W tych następstw monotonii
smutek się skrył.

Odpalaj silnik, Huck!
Zakołysało mocno…
Ruszymy znowu wspak
na przekór nocom.

Lecz kogo za patrona
wybrać chciałbyś w tym dziele?
Tasuj w talii imiona.
Przymruż oko i strzelaj.

Tyle kart do wyboru.
Wszyscy pomarli.
Od gazu, kuli, moru.
Zanuć pieśń skargi.

Być może ta prawdziwie
jest pieśń człowiecza.
Słowo nie odpoczywa,
drążąc stulecia.

Ten, tamta. Razem
w kole historii.
Na brzegach nocne straże
niosą pochodnie.

Ogień skacze po półkach,
dym wchodzi w krew.
W opuszczonych zaułkach
słychać twój śpiew.

Zburzonej Bastylii rośnie
złowrogi kieł.
I patrzą nań miłośnie
trupy z wnutriennych dieł.

I patrzy nań zazdrośnie
ten typ wbity we frak.
Bramy otwiera na oścież
funt, dolar, euro, frank.

Spogląda spod kaszkietu
ponury szkieł
z uniwersytetu:
égalité!

Kastetem jest gotowy
z tytułem cham
na odlew bić przez głowę:
Écrasez l'infâme!

W klasztorze bal i kawa,
w kościele meblowy sklep.
Wprost z wnętrz strzelistych zabawa
dudni przez step.

Katedrę trawi ogień
wśród wrzawy braw.
Pchają fanty za rogiem
doktorzy praw.

Dziób wody toń haracze,
krew jest zielona.
Daj spokój, Huck. Ty płaczesz?
Tak jest w tych stronach.

Tu każdy chodzi w bliznach
albo z bandażem.
Wódka się już przegryzła
przez świat do marzeń.

Płyńmy jak z Herodotem,
wziętym na szpicę…
Mruczy silnik toyoty
w zgiełku przywidzeń.

Płyniemy rzeką wielką,
mój cicerone.
Historia jest hochsztaplerką
w złotej koronie. 







czwartek, 4 maja 2023

Piosenka o księżycu (Autobus do Wiednia)

 
Na brzegu nocy, w lampach auta,
skrapla się pieśń o Argonautach.

Mówiono, żeście tacy sami:
oni, na Argo, i ty, w scanii.

Grzeje się silnik. Ktoś tam sprząta
parking w trylinki sześciokątach.

Miga prostokąt w barze z przodu –
prognoza: zimno. Wiatr od wschodu.

Księżyc lśni w tłustym oceanie.
Świat trwa niezmienny w swej przemianie.

Łka autokaru szyba przednia.
Życie jest drogą. Stąd do Wiednia.

Ostatnich życzeń wiązka w darze:
papierosowy dym przy barze –

chciałeś znów czegoś, co nie przetrwa.
Czekasz, wpatrzony w wielki ekran.

Tyran spogląda znad dziennika.
Księżyc jak sztylet szkło przenika.

W białych od słońca skał annałach
echo się wspiera na wystrzałach.

Ten dźwięk wraz z krwią ci tętni w skroniach.
Oto historia nieskończona.

Księżyc się nurza w chmur topieli.
Za późno nie chcą ci, co chcieli.

Popiołów rośnie gruba warstwa.
Zbutwiałe wewnątrz śpią mocarstwa.

Rodzima chyli się austeria.
W dań karcie szampan i mizeria.

Księżyc dobija światłem do dna.
Rzecz ostateczna. Niezawodna.

Giełda się sypie. Hossy nie ma.
Dolar umocnił się do jena.

Świat trwa niezmiennie w swej przemianie.
Falują myśli na ekranie.

Szepczą stolice rym kamieni.
Każda historią snów się mieni.

Parkingu pełznie ciemna plama.
Pociechy szukać chcesz w stu gramach.

Dwanaście wymknie się przed świtem,
w księżyca blasku drżąc odbitym.

Reszta – nadbagaż – po opłacie
ostatnie zbierze gratulacje.

Usłyszysz płacz nad sobą samym.
(Księżyc lśni w tańcu odbijanym).

I osiemdziesiąt osiem gramów
zniknie. Więc dobrze się zastanów.

Ktoś przygotuje zgrabną mówkę.
Tak będzie. Sięgasz po piersiówkę.

Kierowca sprawdza świateł siłę.
Zapala. Gasi. Jestem. Byłem.

Na szarym mchu telewizora
rośnie opowieść o upiorach.

Najmniejszym jest cierpieniem ołów.
Gorszym – nagroda: kęs od stołu.

Księżyc w ocean już się stoczył.
Dobrze. Nie bije światłem w oczy.

Zasypia tyran. Śpią maklerzy.
Śpi w fal eksplozji pas wybrzeży.

Rusza autokar. Kraków – Vienna.
Dolar umacnia się do jena.


2011