czwartek, 31 grudnia 2015

Kolędnicy


Tańcowali ze śmiercią, tańcowali,
Aż się ognie zapalały w oddali.

Tańcowali ze śmiercią, z turoniem.
Aż się dziwowali króle w koronie.

Wydeptali śniegi butem koliście.
Tam jest piekło, tam jest niebo, tu czyściec.

W pół się zgięła śmierć zmęczona śmiertelnie:
– Taki taniec to są sprawy piekielne!

Pot się toczy po śmierciuchy czerepie.
– Toż po śmierci pewnie byłoby lepiej!

Tańcowali, tańcowali przez zimę,
Aż im jupy przeszły bukowym dymem.

Tańcowali ze śmiercią ogniście.
Wirowały niebo, piekło i czyściec.




















czwartek, 3 grudnia 2015

Skromny urzędnik pocztowy


Skromny urzędnik pocztowy –
nikt nie przeprowadzi ze mną wywiadu
i nie powtórzy się dziewiętnaste stulecie (jego
pierwsza połowa). By mieć to
za sobą, powiedzmy jasno:
i ta się nie powtórzy plątanina
ulic, placów ni salonów zapachy, do których
niegdyś wszyscyśmy wzdychali. Ni ja; moje
włosy są siwe i opada głowa
na pulpit, jakby ścięta promieniem
ukośnym, który wdarł się przez kraty
i pozostał chwilę, przepalając tak samo
mnie, listy, wizerunki królów.
Gdybyż to miało dać sygnał początku
lub tylko nadzieję, że
nawet dla skromnego
urzędnika nie ma ostatecznego końca,
ciężkiego jak przycisk do papieru
leżący przede mną, tuż – na wyciągnięcie ręki,
gdy za oknami jest noc, która
nie chce odpoczywać.











czwartek, 8 października 2015

Ustawiacz aut


Jeśli kto myśli, że to takie łatwe, niechże
sam spróbuje.

W żółtej kamizelce, jakby
obłożył się zdjęciami Tutenchamona; choć bez wątpienia
bardzo nowoczesny.

Podjeżdżam ku niemu z miną pilota,
co właśnie wraca z akcji.
Ale miasto za mną jest czyste i bez blizn.

Jeśli kto myśli, że
to nic trudnego – ustawiać auta, niechże
sam spróbuje popatrzeć
w oczy tym wszystkim słońcom,
którym zabrała najbardziej ogniste promienie
żółta, błyszcząca kamizelka.













piątek, 2 października 2015

Piosenka z nocy


Niech się rozednieje we śnie jak w pamięci.
A nie, że wszędzie popiół, popiół.

Gdy dogasa to, co późne. Wypalają się drogi, czarne
łąki. I teraz już tylko to, co wypalone.

Na dnie szuflady błyszczyk z ołowianym
uśmiechem ryby. Noc się zaczyna, ballady
i romanse. Jakby mieszkała w zawilgoconej komodzie.

Białe ryby schwytane w niebo.
Wiatr je z nocy wyławia.

Wobec wymaganego ruchu zachowując pewną powściągliwość,
wracają do domów rozrzuconych wokół jak błyszczące przynęty.














czwartek, 24 września 2015

Jeszcze raz


Co osiągnąłeś, prócz przywiązania do burzy?
Do ciągłego ruchu, zmian, dziania się.
Oto pora roku twarda jak sen kamienia. Co osiągnąłeś
i czy tego chciałeś?
Gdy chmury lecą z hałasem przed siebie
i gdy tamten ocean staje się
biały jak powietrze pod skrzydłem.
A ciebie któż dojrzy z takiej wysokości!
Deszcz posiwia ci głowę, rozświetla lampę.
Rozświetla lampę,
by światło płynęło jak żywiczne szkło.
Jeszcze raz, z takim samym lękiem, dotknij tego płomienia.
Dotknij szkła, by popłynęło światło.





środa, 2 września 2015

Tuż obok, w lecie


Zieleń i niebieski budynek, gdzie
uzdatniają wodę: tuż obok
łasica z wznoszącą się szybko
piersią, życiodajnym wzgórzem, które gdy opada
jest czystym przestrachem, doliną niewoli. Tamtędy
biegną przemieszane odblaski, wzdłuż
nierównego oddechu i linii
strumienia wody, już zdatnej do picia
jak noc albo skrzyp kołyski drzew w lecie,
gdy wielkie słońce wcale nie zachodzi.
A może to tylko
upalny sen, w którym
także i ja oddycham z lękiem:
w zieleni, niebieskości albo w nich obydwóch.














środa, 19 sierpnia 2015

Jasność


W upale jaskrawieją rzeczy, przyjacielu,
i zboże pochyło dojrzewa i czeka,

gdy dłoń zaciska gorączkowo las
i świergot sosen urywa się w locie.

A to nie gaśnie przez noc ni w ulewie
błękitu. Wspomnij, że ziemia się wznosi

albo chmur nisko wiedzione kadłuby
kołują, pewnie osadzając cienie,

tam gdzie twych ramion regularny krąg
i stóp pielgrzymich radość i zmęczenie.














środa, 29 lipca 2015

Spośród wszystkich nas


Spośród wszystkich nas czekających
w kolejce ów starzec
najbardziej godną przyjął postawę,

pozwalając popielatym nogawkom
delikatnie wachlować wychudzone łydki,
spływać na buty z podwójnym przeszyciem.

Świadomie chciał przypominać
jednego z dawnych bohaterów, tak
myślę. Albo po prostu śnił.

Żadnego zakładania nogi
na nogę, żadnej pozy mędrca
czy znudzonego utracjusza.

Wzrokiem wygładzał
wężowe zagajniki czy, dalej, maślane
kawały pól, którym tak pilno
było wyjść na dachy
domów i zawładnąć wszystkim.

I niechybnie tak by się właśnie
stało, gdyby nie jego, starca, oko:
trawiąca chropowatość
kropla potu na rodzącym drzewie.






środa, 22 lipca 2015

Kalendarium


Więc czynisz siebie starszym niż
jesteś? Lub młodszym. Z tych wszystkich
powodów. Okrętu szukasz lub żagla
na korze, kiedy łupinka niesiona
z twoich rąk falą przybija o jasnej
godzinie do cynkowanego klifu.
A twoje życie tymczasem pomiędzy. Stąd
być może smutek, że tamto było,
a tego nie będzie. Lub przyjdzie inne,
wczesne, więc nie to.
Smutek pożywny jak owoc lub baśń,
które to gubisz, to uwozisz w sobie.






środa, 15 lipca 2015

Na burzony kwartał


Burzą nam kwartał i są
tacy zawzięci, że nic im
nie przeszkodzi: ni deszcz, ni
przeciwnie – uśmiech kanikuły.
Za nic mają takoż
złe spojrzenia duchów,
które zasiedlały to, co rujnowane.
Świdry, belki ze stali, łomy
potężne są w robocie!
I stąpamy teraz
po odpryskach kafli,
co ozdabiały łazienkę, kuchnię.
Po plastikowych łzach. Po wieszakach
wzruszających pustymi ramionami.
Po cegłach ze ścian jak ze snu wyjętych.
Maszyny, których nie umiem
nawet nazwać, górują nad nami –
wzgórza gruzu zdobyte.
Śmiało! Niechże nam zatem
dyktują warunki!

Nadłożyć więc drogi teraz
trzeba będzie do ciebie, świątynio,
wznosząca głowę w dali nad tym rumowiskiem,
nad jeziorem słonej, stygnącej zieleni,
i za linią torów, po których niezmiennie
głowy podróżnych toczą się i toczą
w szklistych jak z wody ramach, ku południowi.






środa, 8 lipca 2015

Stworzenie


Zanurza się w stawie
i bierze cały ciężar zieleni w siebie, również

pełnię słońca, choć
najpierw na piersi je wiesza,

dumny! I patrzy,
jak niknie staw pod

jego cieniem i coś
nowego się stwarza, zupełnie

w tym samym miejscu. I on sam
się rodzi także. Także. Gdy ryby

tańczą jeszcze w powietrzu. I gdy noc
trawi wnętrze świata

jakby coś bardziej
delikatnego niż kocie spojrzenie

mościło sobie leże
w rdzawej blaszance, kołysce z płonącej blachy.






środa, 1 lipca 2015

Burza


Nisko, jak nisko przelatują ptaki i w dół
ciągną pochyloną szarą burtę: dziesiątki
małych kotwic, jedno
niebo, które rozpaczliwie faluje.

Jakby chciało obronić
barwne fotografie czerwca
i każdą rzecz,
która jego jest.

Tramwaj przecina
przedwcześnie postarzały dzień. Twarze
rozświetlają się i gasną
jak chwile. Cienie
niby wioślarze pochylają się
nad tajemnicami ulicy
i giną, nie poznawszy nic. Nisko,
jak nisko przelatują ptaki!

I wiesz, że musisz
zdążyć. Na nowo poskładać
pociętą sprężynę światła.
Jeśli coś – coś więcej
niż ty sam – ma być
twoje. Burza odchodzi,
a to, co dzieje się
w tobie, jest niezmącone.







środa, 24 czerwca 2015

Wybór


Gwar uczniów graweruje powietrze
i znika tam, gdzie odpadający
tynk i miękki biały kurz
na ramionach pokrzywy. Wynajęty
autobus szuka cienia: niebieska
istota zagubiona w tym wszystkim,
co właściwie nie było jej, pewnie jeszcze
bardziej niż my. Południe, pora
gubienia i odnajdywania. Nauczyciele
zapominają nazwisk uczniów,
co przynosi im chwilę wytchnienia. Uczniowie
rozpinają guziki białych koszul
na znak spóźnionego, nieśmiałego protestu. A kiedy
wychodzi dyrektor, odruchowo chowamy
za siebie papierosy, bo głupio
być przyłapanym
po tylu latach
na słabościach, których szczęśliwie
tyle w nas jeszcze pozostało,
choć wybór, prawdę powiedziawszy,
i tak nie należy już do nas.







środa, 17 czerwca 2015

Wieczory


Wieczory grzęznące w ciemniejącym smutku.
Na rzekę opada drobny cień i nie tonie.
Łąki oddalają się coraz bardziej i nie są już łąkami.
Ludzie zapalają lampy jakby zaczynali nowe życie.
Sarny pozwalają oku przecinać swe ciała na połowy.
Łodzie podziemne zapuszczają silniki i drżą pokłady czerni.
Radio gaśnie i staje się już tylko nieczułym mechanizmem.
Gwiazdy zamieniają się w zimne monety.
Las wyrasta z zawstydzenia i podejmuje swą cichą wędrówkę.
Czyjeś usta wciąż szepczą modlitwę, ale oczy już zasypiają.
Czyjeś oczy modlą się nieustannie. Bez słów.
Coś ważnego przychodzi, wyszarpuje się nocy, zostaje.















środa, 10 czerwca 2015

Czas przyszły


Żyję w ciemnym pokoju,
nie wychodzę na zewnątrz,
mylnie biorąc, co we mnie
za doliny, rzeki

biegnące, lecz zastygłe
jak na fotografii.

I za wóz ciągnący
wąwozem przed siebie.
I za skrawek lasu,
gdzie rodzi się ciemność.

W jedno połączone:
ubóstwo i pycha.

A kiedy zrozumiem,
nic mi z rozumienia,

że na jednej skaczący
nodze drozd – był dla mnie.














środa, 3 czerwca 2015

Wielki bałagan


Idzie, a wielki spotkawszy
bałagan – cofa się
w stronę niskich kurników, gdzie
morwa, aronia, agrest, czarna

porzeczka w spiżarni godzin.
Lekki w tym swoim
odwrocie jak tancerz,

jak letnie chmury,
niewierzący jeszcze
w to, co zobaczył.

Nie na swoim miejscu
narzędzia, słowa,
kamienne poidła.

Cóż go przeraża?
Rosypisko zdarzeń?

To, czego wcześniej nie było
lub było
tylko w rojeniach
dzikich, niestosownych?

Jakiż ma temu
przykładać kalendarz:
swój czy tutejszy?

Więc to ujrzawszy
nieuporządkowanie
dziwi się, wzdycha,
zaświat błogosławi.

To zadziwienie w górę go unosi,
skąd drogę widzi, cień psa,
ogrodnikówkę.

I w samą porę
zbiec zdołał. Bo oto
przez szczerbę we śnie
deszcz na jawę kapie.







środa, 27 maja 2015

Inne ciemno


Samochody zachodzą za wzgórzem
i robi się ciemno.
Gdzieś musi być ta antylatarnia,
która wysyła ku nam
nie światło, ale
połyskliwy mrok.

Być może zostało to wynalezione, jak
chcą niektórzy.
Być może zostało stworzone.
Na szczęście ludzka niewiedza
bywa wielka.

To jest inne ciemno niż to,
które znamy.
Lecz znamy mało,
a ognisko gaśnie.

Buty po czubki w ciepłej, siewnej
soli i to nam musi, przynajmniej
na razie, w zupełności wystarczyć.

Przynajmniej na razie, w tej
chwili, gdy skóra
na palcach ma jeszcze
różowe brzegi, zupełnie
jak przysłana z Francji
książeczka do modlenia, którą
mylnie wzięliśmy przez zasieki
papieru za paczkę
gitanesów, nie kryjąc później
głębokiego, czystego rozczarowania.







środa, 20 maja 2015

I otwiera drzwi


I znów ta chropowata
biała ściana (istnieje biel, która
wyzbywa się muzyki)
i cień wychudzonego
motoroweru, przeciągany
przez słońce.

Napis u góry deszcz najpewniej
uznał za nieważny.
I tak warsztat jest pusty,
wszyscy stąd się wynieśli.
Nikt nie potrzebuje
wiedzieć
niczego o przeznaczeniu.

Po co więc
przyjeżdża tu co rano
ów staruszek, opiera o ścianę
motocykl, wchodzi pewnym
krokiem i otwiera drzwi
ciemnej rupieciarni
jakby odwijał bandaż?

Po co parzy kawę,
zapala papierosa w lufce,
nasuwa na zmęczone oczy
dwa prostokątne, zakurzone binokle?

Rzeka za jego budą
robi się gęstsza, ściśnięta
cęgami miesięcy.

I znów ta biała
ściana, tym razem po kilku
godzinach, kiedy wychodzi, zachowując przyjęte
reguły. I gdy dotyka
tej wyzywającej białości
iskra przebiega
po jego wodnistym ciele
i zapala pozbawiony cienia
motocykl, na który zawsze
mówiliśmy „motór”.







środa, 13 maja 2015

Gościniec


Gościniec – tak jeszcze
mówili rodzice naszych rodziców.
Ci, których powołano
do życia na granicy cesarstwa
i stulecia. Gościniec, podołek.
To, co dopiero schodzi ku nam, 
i to, co się ma.

Zobacz, kto idzie
gościńcem – mówi tyle lat
po śmierci moja
babcia i patrzy, jak siwizna wody
rysuje, marzec po marcu,
czarne krawędzie asfaltu.

Owo „tam”, gdzie to się nadal
dzieje i będzie dziać, ciągle
przychodzi, niknie i ciągle jest.

Górzyste w miejscach, gdzie
oczekuje się łagodności i równin.
Płaskie w najmniej
spodziewanych momentach.

Idące bez spoczynku
gościńcem.
Niewidoczne, ale ciepłe
jak jabłka w podołku.







środa, 6 maja 2015

W jakim kamieniu


Dolina w głębi
i śmiechy w dolinie,
gdzie koń pordzewiały,
powój rozmów, zachwyt,
co jaśnieć pragnie
na miękkim igliwiu

i ruch ramion, kiedy
okno się odmyka
między snem a burzą,
i lot przerażony
mysich ptaków, które
jakby w nas mieszkały,

śniąc to wychodźstwo,
ów opór powietrza,
co nad składem desek
ulepia obłoki:
jeśli przetrwa – co przetrwa
i w jakim kamieniu?







środa, 29 kwietnia 2015

Hokeiści


Ten to się przyłożył
mocno i trzeba
wyciągać teraz krążek
ze śnieżnej bandy! Zawsze się przykładał, solidny
we wszystkim. Ale drugi,
czerniawy, wyraźnie słabszy, niechętny
grze. Podobnie tamten. Siedzi
i pali na schodkach barakowozu, gdzie

pozostali przebierają się na mrozie,
obserwując ukradkiem
każdy zziębnięty przybój płciowości.

Tafla lodu połyskuje nieśmiało
w czerwonym, oleistym słońcu,
więc jest jak być powinno
w drugiej mniej więcej połowie zimy,
mniej więcej w pierwszej połowie życia,
gdy przepala się wiek.

A matki
ponad stygnącym obiadem
wykrzykują jeszcze ich imiona,
które brzmią
jak nazwy domów zdrojowych,
gdzie brały błotne kąpiele
na długo przed tym,
zanim mieli zostać poczęci.






środa, 22 kwietnia 2015

I szukam słów najwłaściwszych


I szukam słów najwłaściwszych,
a to znaczy takich,
które przychodząc cicho,
zostają na zawsze
i pozwalają nie tyle
rozumieć, co wierzyć.

Wiatr zapala się, gaśnie,
słońce wzrasta nad sadem,
wody księżyc kołysze
dostojne i ciemne;
słowa najwłaściwsze
są i pozostają
na mych dłoniach, szyi
jak medalik zimy.

Gdziekolwiek byśmy bowiem wyruszyli
zziębnięci z mroku, ale nie wygaśli,
błyszczą na piersiach, kołyszą się, liczą
kości żeber wznoszących nasz wędrowny namiot.

W tej ciszy ulic wydrążonych w morzu
zastygłym wtedy, kiedy przechodzimy,
wędrując już zawsze do wnętrza. I pragnąc
mocnych kolorów: czerni lub karminu.

Szukam słów najwłaściwszych, to jest tych którymi
mógłbym, unoszony, spisać i czekanie,
i płatki latawców ponad głową świata
pewną ręką rzucanych w wieczystej procesji. 














środa, 15 kwietnia 2015

Jeden z kwietni


Jest kwiecień, jeden
z kwietni, i moje wieczne miasto
szykuje się
na wydanie bitwy.

Powołano już
wszystkich poległych.
Na jasnej przełęczy
stacjonuje
szwadron zabitych i zaginionych.

Którzy czernią wąsy.
Którzy wcierają w brody sepię.
Którzy do śmierci będą
smalić cholewki.

Jeśli o mnie idzie, celem
wizyty jest kontrabanda
lub szpiegostwo.

Wieża kościoła porównuje swój cień
z poszarpanym ciałem
stuletniego bliźniaka.

Na przedmieściach trzy domy, upadłe
książątka, pozwalają
rozbierać się na wieczny spoczynek.

(Tymczasem domy panujące
pozostają w bezpiecznym ukryciu).

Jadę chwilę przez półmrok,
potem guziki latarni zapinają za mną
wilgotne sukno ulicy.

Kwiecień, jeden z kwietni,
przepoławia się
i nie słychać już nawet
tamtych bolesnych rozmów.

Pachnie cicha, pracowita ziemia.
Także silnik pracuje cicho.







środa, 8 kwietnia 2015

Kosa


Jeszcze cię widzę, jak półnagi,
w przepasce z falujących,
rozkapryszonych traw,
ustawiasz kosę tak, by podpierała
słońce i wysypujesz iskry
z szarego, podeszłego wilgocią
kamienia. Od nich
zajmują się pola
i wypalają na brąz, gdy tylko
odwrócisz wzrok. Pociąg ściga się
z konarem niesionym przez rzekę;
zwycięża, nieświadomy
tryumfu, pędzący ku przyszłości, ku stacjom
zapomnienia. Jeszcze
widzę siebie, trzymającego
kosę; ale wiem, że to ona
trzyma mnie za rękę
jak blizna.







środa, 1 kwietnia 2015

Kiedy gubią nas ciekawostki


A teraz kiedy gubią nas ciekawostki
następujące po sobie jak długie
chmury wyostrzane przez wiatr
lub profil odrzutowca, siedzimy
w cieple własnych pojęć, mówiąc: jak
otwarte są nasze głowy.
Wiele bym dał za prawdziwe ciepło,
które nie wymaga potwierdzeń,
nie prowadzi dysputy ze swoimi
przeniknięciami lub dymem.

Ponad równiną wysmukłe tory
świateł, nad szarością. Wrzos
oddaje to, co zapamiętał
z minionego lata, rośnie daleki
pomruk lokomotyw, odcisk w błocie
wspomina przebiegłą wielkość.

Gdzie zaczyna się powrót,
a gdzie uporczywe jeszcze
kończy się trwonienie?







środa, 25 marca 2015

W tej godzinie


Tam, gdzie się przyśnił sobie
sam – teraz, w tej godzinie.
Zajęty mocowaniem z tym,
co widzi.
Jeśli zmierzy lęk, przestanie się lękać.
Oto wyzwanie godne heksametru.
Patrzył (w tej godzinie).

Owoce dojrzały, odbierając światu
kolory i krągłość.

Jesień w tunelach światła.
Jego historia skreśleń.

W części trzeciej, ostatniej,
wciąż jeszcze daleki
od pewności.

W tej właśnie godzinie. (Patrzył).















środa, 18 marca 2015

Rozpiętość


Choćbyś chciał wybrać inaczej,
inaczej nie wybierzesz.
Okno domu, gospody, chybotliwego
pociągu jest twoim okiem,
a nie masz innego,
gdy wokół deszcz jak sztruksowa moda.
I twoje odbicie w wielkiej
tafli świtu – też pogodzone, płaskie.
Tam grają w kości, tam spór się zapala,
piłka kozłuje wprost w kwartał pokrzywy.
Tam – to. Tu jest zaś
twoje. Niczego nie bronisz,
ale i nikt też na nic nie nastaje.
Wolno się toczy
krew jak obca rzeka
w kraju o obcej, przeźroczystej skórze.








środa, 11 marca 2015

Z księgi powtórzeń


I nadal tak samo, ani kroku
naprzód w swych rozważaniach
o istocie świata: wciąż zbyt
dosłownie. Albo wręcz
przeciwnie, chwiejnym krokiem,
w masce, w nieustannym tańcu.
Deszcz znów tak samo
bębni swą melodię:
czemu więc nie ma cię
tam – na mokrym dachu?








środa, 4 marca 2015

Nie wszystko było szarością


Autobus miał numer piętnaście
albo może o cztery mniej,
w każdym razie
odejmowało się te
kilometry do szkoły, byle tylko
nie na własnych nogach, więc
my do szkoły, gdy on
na tylnym siedzeniu z roboty
z ręką, z której skapywała
dojrzała krew. Jakby nigdy
nic. Jakby jakaś gorliwość
o nieswój dom
przepełniła go i teraz
zrzucała się z bezużytecznych kart.

Wysiadł przystanek wcześniej,
ale czuliśmy, że jedzie
jeszcze dalej z nami
przez stepy akermańskie
do końca szóstej lekcji,
tak długiej,
że nikt nie mógł
usiedzieć spokojnie
w tej czerwieni.



Model

A teraz powiedz mi, proszę,
co to jest? To,
co się obraca.

Jak czarna stalówka
wbita w planetę?

Profesor od geografii
obdarzony świętą pamięcią
nadal nas ponagla,
nadal oczekuje odpowiedzi,

kierując ruchem
planet na skrzyżowaniu
długości i szerokości.







środa, 25 lutego 2015

Narzędzie


I

Tak więc czym jest to narzędzie,
które – jak się zdaje – wypełniam, a może
to ono umacnia
moje kości,
pionowe ściany mięśni,
po których wspina się
zawsze nowe pragnienie?

II

Dziś noc bezwietrzna; wiatr
nie przepędza gwiazd,
mogę rozmawiać
z nimi jak ze sobą
o tym szczególnym zimnym urodzaju.

Odłożony niby
motyka w wilgotnym srebrze; albo
przyłożony do bujnego żywiołu,
by ciąć.

III

Co się wypełnia, co
w nas i dla nas się gotuje?

Na ile to, czym czynisz
jest twoim, tylko twoim?

Czy może nie należy
do ciebie – jak chłód,
sen zwierzęcia,
brzeszczot błyskawicy?

Idziesz na rękach
przez pole dzierżawne
i głośno krzyczysz:
Oto trzymam ziemię
w urodzajnych dłoniach.

Nieświadom swej całej
przewrotnej niewiedzy.






środa, 18 lutego 2015

W pomniejszeniu


Na pewno było na tyle zimno,
by rozpalić piec, może
nawet i ten drugi, wytropiony
przez wiatr, który uderzał
w okiennice tamtego
pokoju, pokazywał palcem.

A zupełnie o nim zapomnieliśmy,
skrytym za pluszową kotarą.
Był jak stary
zawstydzony czymś aktor.

Po drugiej stronie
rzeki, za wzgórzem, miasto
zmniejszało się, przykładając
do naszych oczu odwrotną
stroną lornetki kominów. Dzięki
nim patrzyliśmy głęboko
w ziemię.

Aż my sami zmaleliśmy
jak słowa zawinięte w liście,
które płonęły,
dając biały, dobry dym.






środa, 11 lutego 2015

Po latach


Miasto odcina się od
fabrycznej dzielnicy pustką
rozpiętą między falistą blachą (morze)

a zielonym snem (westchnienie Penelopy?);
po co komu te długie cienie hangarów
i rdzewiejące dni,

gdzie pracuje tylko echo
kroków tego, co właśnie
zechciał (żeglarz, w pijanej odwadze) pójść

na skróty, wybierając
formę ugody z losem,
który wyznacza

drogę od stóp do głów
i każe przechodzić
samego siebie

wskroś wypalonych na mrok cegieł,
prosto na czerwone światło
komina, błyszczące jak

oko nocnej ryby
nad kołyską, łzawiąca dioda
wyłącznika.







środa, 4 lutego 2015

Połów


Najgorzej było przebijać te
czarniejące w dłoniach stworzenia.

Bezgłośna, nierówna walka.
Przez to cały połów

marniał i żuliśmy
jego wspomnienie jak kwaśny chleb.

No i tyle wszystkiego. Już
lepiej było siedzieć w

domu, grzało słońce; potem
gasło w chropowatej ziemi

i ręce zaklepywały światło
jak przybrudzone nasiono.

Kilka rzeczy z tych czasów
na pewno było lepszych,

choć mniej męskich. Rzeka
dudniła w uniesieniu.

Nie wszystko jest dla
ludzi. Nie ma co.

A potem góry
zrywały się z haczyków

i teraz jest tam
zupełnie płasko.










środa, 28 stycznia 2015

Szukając pudełka zapałek


„Wolałbym nie palić, jeśli
musiałbym użyć zapalniczki”.

Przypomniałem sobie
te słowa i
przez pół wieczoru szukałem (moje
mocne ja) pudełka z zapałkami.

Przez ciemność, którą zaogniały
wszystkie możliwe światła.
W ciemności.

Teraz usiłuję namalować
drewnianym płomykiem
zasypiające miasto.

Szukamy, nie znajdujemy, widzimy
(nasze mocne my)

to, co niepotrzebne.

Zgrzyt pociągu
rdzewiał coraz wyraźniej
i trzeba było
dać głowę
pod miękki topór poduszki.

Jedni mają to szczęście,
że są, a inni,
że wcale ich nie ma.







środa, 21 stycznia 2015

Przynależność


Te kaczki są częścią
parku, ruchliwymi oczami drzew.

Spijają z drobnych fal
cały blask
i woda robi się matowa.

Skrzypi żwir
przemieszany z okruchami
chleba i burzy.

Most poniżej
podciąga rękaw rzeki
jak chłopiec
szykujący się do otarcia łez.

I łzy są również
częścią tego miejsca. To tylko
moje oczy
należą wyłącznie do mnie.








środa, 14 stycznia 2015

Trzy wiersze


Lekcja

Dzień, noc, dzień, a wszystko
w zgodzie. Nawet łoskotliwy pociąg
nie nadstawia grzbietu na dotyk

smogowych chmur
zbyt długo. Przejeżdża, ucina
leniwe spojrzenia jak niedorosłe
skrzydła traw. I bezruch

zastępuje ruch, który był, ale
jednocześnie jest, jak zapamiętana
lekcja.



Okopy

To samo zejście po stopniach
wilgotnego mroku na brzeg – lato
już czeka, by odcisnąć się w kamieniach.
Otwieram ramiona, by więcej mieć,
zachłanny jak barka
przepełniona czarnym zapachem rzeki.
Po upalnym dniu noc przelewająca
światła z pustki w pustkę.
Jakby przelewała porcję chłopskiej gorzałki
do manierek tych,
którym właśnie
czytane jest
jakieś zupełnie inne.



Czysty głos

Proszę światło o śpiew.
Czy będę wysłuchany?

Tyle sztucznego światła.
Ale ono milczy.

Płomyk
przekrzywia głowę jak ptak.

Świeca gaśnie,
ale dym intonuje kantatę.

Czysty głos
odnajduje barwę

w głębokich cieniach
skamieniałego chóru.






środa, 7 stycznia 2015

Maszyna


Właściwie nie powinienem się nią teraz
zajmować, gdy rdza na jej kołach
przemokła do szczętu i jest już
tak późno, że nawet
legendy zasypiają w ciepłych uwrociach
czasu; a jednak zaciskam
palce na drewnianym uchwycie
popękanego powietrza, układam w poziomie
cienki dyszel, który długo
miałem za lufę działa w dziecięcej, zawsze
wygranej wojnie, i opuszczam
wolno zaostrzone pazury, jakby
dało się jeszcze
zagrabić wszystkie rozrzucone
źdźbła, belki
w wielkiej źrenicy
pod zamkniętą powieką
niegdysiejszego śniegu.