środa, 27 listopada 2013

Fundamenty


Stoją za mną
poszarpane obłoki.

Wspinam się ku nim
po siwiejących drzewach
jak kropla zimnego ognia.

Ten zachwyt jest
ziemią, sokiem
łodygi, wulkanem.

Jeśli utrzyma się do wieczora,
zbuduję na nim miasto.

To, w którym żyję,
jest niewystarczające, zbyt
skupione na sobie. Rozrasta się
do rozmiarów tajemnicy, ale jest za małe
dla jednej modlitwy.

Moje stopy ślizgają się na białej korze.

Uliczne koty
są cichsze niż cienie.
Opanowały kolejną piwnicę
i żywią się węglem.

Wnikają w ściany, wnikają
w obłoki.
Świat okrywa się ich spojrzeniem.






czwartek, 21 listopada 2013

Dzień i miejsce


Podwórza
drżą w niedopiętym płaszczu
ciemniejących budynków
i nisko
wiszą zeszłoroczne chmury,
co z pewnością
musi być jakimś komunikatem.

Jakże lekkie jest ciało!
Jest jak zapach jabłka
położony na książce.

Wiatr wysusza okna
ze światła.

Dzień przeciąga się
w chropowatym chłodzie
jak wycie psa.
Wbrew zegarom.

Mistrzowie mówią
swym uczniom:
między nami wszystko zaczęte.
Uczniowie
nieśmiało milczą.

Moje odbicie w szybie
nie przemawia
do nikogo.

Szukam dnia i miejsca
swoich ponownych narodzin.

Gardło ulicy
połyka moje spojrzenia
jak kombajn.






środa, 13 listopada 2013

We śnie, w śpiewie, w powietrzu


Senność mnie ogarnia,
śpiewność.

Kołyszę się,
dziad proszalny, pod grubym futrem
milczenia. A tam już tańczą.
Tam tańczą
beze mnie.

Co w tym dziwnego? To się toczy
obok, mimo.

Dziki królik w głębokim polu
nadstawił uszu, spłoszony. Tonie
w powietrzu. Ile w jego oczach
świata! A teraz ci,
co tańczyli,
idą gęstą ławą, rzeki
dla nich nie starczy. To wszystko widzę
zza powiek przymkniętych. Ich nogi
poranione na wysokości
łydek przez kry. Sen,
kapłan mroku, stąpa z pewnością
bogatego turysty.

Zdejmuję buty przed światem.
To, co się nie śni,
odpoczywa.




środa, 6 listopada 2013

Oszczędność


Tam się zjeżdżało! Na drelichowym
splocie! Albo
worku po nawozach. A narty sobie. Kto by się tym przejmował,
kto by się przejmował czymkolwiek,
mając dwanaście lat. Przez długi czas
mówiłem, że mam dwanaście lat. Zanim je miałem
naprawdę. A potem – że więcej. Lecz czemu to służyło... Pewnie
nieuprawnionym wejściom do kina.
(Czy zresztą wszystko musi czemuś
służyć? To nawyk niewolników). Iskrzą się
na śnieżnym garbie czerwone
rękawice z kciukiem
zwróconym w dół.

Tak właśnie
otwieram drzwi
do środka
góry.
I zwracam się do ciebie, dziecinne krzesło,
dziecinny garbie,
dziecinny tańcu.

Pochylam się, bo być może
niesłyszalny jest mój głos, rozwodniony
przez lata nieurodzaju, albo
przeciwnie: opuchłej sytości. Muszę
nastroić swoje ciało
do szeptu. By do ciebie
mówić.

Oszczędne są moje dłonie
przebiegłego rewidenta, który zająłby się
wszystkim, ale wyznaczono mu mało,
bo na jego miarę. I tak dużo roboty.
Wie, kto sprawiedliwy.
Świt jest zapłatą, każdy lżejszy oddech.
Sprawdzam karty, tak jakbym
lubił grę.
Oszczędzam na rękawiczkach
jak ubogi pianista na wieść
o nadchodzącej zimie stulecia.
Moje stulecie jest oszczędne.
Moja zima ma zaciśnięte wargi.
Oszczędzam na naparstkach.
Oszczędzam na sobie.

Świat przechodzi przeze mnie
jak światło przez sieć niewidomego rybaka.