środa, 18 grudnia 2013

Słodkie światło


Popiół pada na książkę
i to jest zmierzchanie.

Czy jest tak,
że tracimy słowa
jak inni tracą
słuch i muzykę?

Albo jeszcze:
umierają we śnie,
nie kończąc go?

Tam, gdzie wzgórze,
niebo zagradza drogę
rozgwieżdżonym ciężarówkom.
Ich słodkie światło
rozpuszcza się w granacie.

A później
gęstnieje w moich słowach.
Ich słodkie światło.






środa, 11 grudnia 2013

Zniknięcie


To jest zniknięcie niemal idealne,
gdy jeszcze
kołysze się
wymyślony ptak
jak przeźroczysty morfem
na gałęzi języka,
a zamiast postaci
jest już tylko droga
i szelest stóp,
i pylisty dywan.

To jest ta pustka.
Ta strona świata.

Zapraszam do stołu rzekę
i przez chwilę
słucham jak tłucze się
w ścianach mojego domu,
jakby mieszkała tam od zawsze.
Patrzę z boku,
jak jemy kolację.
Jak znikamy w sobie.
Patrzę,
jak bardzo dzisiaj jest.

Szukam przeprawy
przez rwący nurt,
gdy noc występuje z brzegów.

Gdy zniknie,
wszystko będzie zbyt łatwe.

Jestem cichy i pogodzony
jak woda w lipcu.

Tamta pieśń
zwinięta w kamieniu:
głuchy oddech psa.

Znika – nieśmiertelna.
Ulotna
w stanie wiecznego skupienia.





środa, 4 grudnia 2013

Wybór


Żółty pociąg
pełen jasnych spojrzeń
wyłania się
zza grubej wełny
przełomu wieku albo może
tylko zmiany pór roku.

A teraz jesteśmy tutaj
i zimny deszcz zakwita
jak płacz noworodka.
Jeśli znajdziemy czas,
rzucimy kości
o tkaną tunikę.
Ale być może
pochłonie nas woda innej ciemności.

Zawsze
można dać się unieść falom
jak balkony dźwigające powietrze,
przedmiejskie czółna
na mieliźnie wysokości.

Więc teraz różaniec aut
przesuwa się pod palcami kropel
i szczelina między
domami wychwytuje
migające tarcze
uniżonych wojowników o błyszczącej skórze.

Od kiedy naprzeciwko
pojawił się lokator
o włosach Alaina Delona,
zacząłem myśleć
o grze toczonej
między wyborem a przypadkiem.

Nocą rysuję na ścianach
wagony tamtego pociągu.
Są geometryczne jak sny.

Tylko
metaliczne wsuwki odległych ptaków
rozstrzygają
czarne niebo
na swoją korzyść.




środa, 27 listopada 2013

Fundamenty


Stoją za mną
poszarpane obłoki.

Wspinam się ku nim
po siwiejących drzewach
jak kropla zimnego ognia.

Ten zachwyt jest
ziemią, sokiem
łodygi, wulkanem.

Jeśli utrzyma się do wieczora,
zbuduję na nim miasto.

To, w którym żyję,
jest niewystarczające, zbyt
skupione na sobie. Rozrasta się
do rozmiarów tajemnicy, ale jest za małe
dla jednej modlitwy.

Moje stopy ślizgają się na białej korze.

Uliczne koty
są cichsze niż cienie.
Opanowały kolejną piwnicę
i żywią się węglem.

Wnikają w ściany, wnikają
w obłoki.
Świat okrywa się ich spojrzeniem.






czwartek, 21 listopada 2013

Dzień i miejsce


Podwórza
drżą w niedopiętym płaszczu
ciemniejących budynków
i nisko
wiszą zeszłoroczne chmury,
co z pewnością
musi być jakimś komunikatem.

Jakże lekkie jest ciało!
Jest jak zapach jabłka
położony na książce.

Wiatr wysusza okna
ze światła.

Dzień przeciąga się
w chropowatym chłodzie
jak wycie psa.
Wbrew zegarom.

Mistrzowie mówią
swym uczniom:
między nami wszystko zaczęte.
Uczniowie
nieśmiało milczą.

Moje odbicie w szybie
nie przemawia
do nikogo.

Szukam dnia i miejsca
swoich ponownych narodzin.

Gardło ulicy
połyka moje spojrzenia
jak kombajn.






środa, 13 listopada 2013

We śnie, w śpiewie, w powietrzu


Senność mnie ogarnia,
śpiewność.

Kołyszę się,
dziad proszalny, pod grubym futrem
milczenia. A tam już tańczą.
Tam tańczą
beze mnie.

Co w tym dziwnego? To się toczy
obok, mimo.

Dziki królik w głębokim polu
nadstawił uszu, spłoszony. Tonie
w powietrzu. Ile w jego oczach
świata! A teraz ci,
co tańczyli,
idą gęstą ławą, rzeki
dla nich nie starczy. To wszystko widzę
zza powiek przymkniętych. Ich nogi
poranione na wysokości
łydek przez kry. Sen,
kapłan mroku, stąpa z pewnością
bogatego turysty.

Zdejmuję buty przed światem.
To, co się nie śni,
odpoczywa.




środa, 6 listopada 2013

Oszczędność


Tam się zjeżdżało! Na drelichowym
splocie! Albo
worku po nawozach. A narty sobie. Kto by się tym przejmował,
kto by się przejmował czymkolwiek,
mając dwanaście lat. Przez długi czas
mówiłem, że mam dwanaście lat. Zanim je miałem
naprawdę. A potem – że więcej. Lecz czemu to służyło... Pewnie
nieuprawnionym wejściom do kina.
(Czy zresztą wszystko musi czemuś
służyć? To nawyk niewolników). Iskrzą się
na śnieżnym garbie czerwone
rękawice z kciukiem
zwróconym w dół.

Tak właśnie
otwieram drzwi
do środka
góry.
I zwracam się do ciebie, dziecinne krzesło,
dziecinny garbie,
dziecinny tańcu.

Pochylam się, bo być może
niesłyszalny jest mój głos, rozwodniony
przez lata nieurodzaju, albo
przeciwnie: opuchłej sytości. Muszę
nastroić swoje ciało
do szeptu. By do ciebie
mówić.

Oszczędne są moje dłonie
przebiegłego rewidenta, który zająłby się
wszystkim, ale wyznaczono mu mało,
bo na jego miarę. I tak dużo roboty.
Wie, kto sprawiedliwy.
Świt jest zapłatą, każdy lżejszy oddech.
Sprawdzam karty, tak jakbym
lubił grę.
Oszczędzam na rękawiczkach
jak ubogi pianista na wieść
o nadchodzącej zimie stulecia.
Moje stulecie jest oszczędne.
Moja zima ma zaciśnięte wargi.
Oszczędzam na naparstkach.
Oszczędzam na sobie.

Świat przechodzi przeze mnie
jak światło przez sieć niewidomego rybaka.



środa, 30 października 2013

Postrzyżyny


On teraz siedzi w fotelu
jak król!
Odstąpił tytuł mistrza
skoków przez płoty,
jego oko nie wypatruje wron
ni kamieni. On teraz
siedzi jak król.

Pachnie wodą kolońską,
zapach przez szkło przenika.
On teraz jest mężczyzną
jak jego ojciec
i ojciec ojca.
Zaciska do białości dłonie
na oparciu fotela
i zatrzymuje ziemię
w niepewnym obrocie.

Białe, ciepłe płótno,
żagiel dzieciństwa.
Oto co zapamięta.
(Z rozmów za plecami: że ważne są piersi).

Wysokie oparcia krzeseł
przyjmują daninę oczekujących.

Ciemniejące kosmyki na podłodze
wsuwają się w zadrapania linoleum
jak cienkie wytrychy
w zamek tajemnicy.

Szczypią włosy
wpadające za kołnierz.
Zaczerwieniony kark
zdradza rodzące się pożądanie.

Niewinna bezradność
balansuje na krawędzi ostrza.

Owal ogolonej głowy
opada na zakurzone lustra
niby aureola.

Prężą się
w czerni i bieli
udomowieni święci.

I on, ich chwilowy król,
delfin o skórze gładkiej
jak surowe słowo.


czwartek, 24 października 2013

Gdy nic nie jest teraźniejsze


Tyle jest tu miejsca,
że wystarczy
na wszystko.

Oto poranek, który niesie wiersz.
Oto dojrzewające słońce.
Oto jeszcze jedna odpowiedź ukryta w dłoniach.

Dwie zielonookie butelki wina
na wysokościach:
mężczyzna i kobieta.

Dotyka ich ciemną dłonią
cień chmury.

To wspaniała chwila,
gdy nic nie jest teraźniejsze,
a wszystko przyszłe.

Minuty
jak plastikowe spinacze do bielizny
powstrzymują pęd
i zatrzymany samolot
z białym podbrzuszem
udaje skamieniałą jaszczurkę.

Po pewnym czasie
anioł z drewnianym mieczem
pogania świat
jak zbłąkaną owcę.

Kołysze się
dostojnie
przyfabryczny zagajnik
trzydzieści lat temu.

Jabłka
nie ufają grawitacji.
Biegną w górę
jak sen kawalerzysty.

Pachnie
wypiekana na słońcu
radość.


środa, 16 października 2013

Odnalezione


Powietrze od okna
przechyla płomyk lampy,
stąpa coraz śmielej.

Kiedy wypije cały ogień,
samo będzie światłością.

Zmarznięty tramwaj
ogląda z mostu
milczenie łodzi.

Płyną dołem
skrzydła cystern
gruszkowych i srebrnych.

Być może
to jest ten zakątek.

Być może
to miało zostać odnalezione:
powietrze, widok,
płomyk, zamknięte światło.

Przesypuję z dłoni do dłoni
ciemny piasek,
który ogrzewam
moim miękkim, niknącym cieniem.



środa, 9 października 2013

Rzym, deszcz


Rzym stał w szumie deszczu, pocięty
wodą. I znikąd ratunku. Nawet
sprzedawcom toreb,
wielkich jak senne chwile
chwały, dawno przestało to odpowiadać.

Zaczerpnąć z tej studni, wysłuchać
skrzypu kamiennej windy
i już można zaczynać
wszystko od początku.

Tak jak teraz,
gdy idziemy przemokniętą ulicą,
rozgniatając kolanami
miękki, popielaty deszcz.

środa, 2 października 2013

Domy wędrują


***

Cztery falujące suknie
i może jeszcze
błękit oczekiwania.

Tyle. Nic więcej
dla oczu.

Dla uszu
toczy się
wzdłuż pochyłego dnia
brzęk ciężkich bransolet.

Słyszysz go
na dnie swojego
czarnego morza.

Słone drzewo rodzi owoce
na styku
wykrochmalonego kołnierzyka
i granatowych rękawów.

Zawiązujesz szkolny mundurek
w wędrowny węzełek,
by zapamiętać.

Twój głos znów jest mocny.

Rzymianie
idą szosą
do Trenczyna.



Domy wędrują

Teraz już tylko deszcz i oswajanie pustki.
A domy wędrują.
Toczą się. Pełzną. Ich niepokój
ujęty w belki, cegły, mech.

Jeszcze pióro się wsparło o drewniany stół i wieczór
nasączył zasłony. Niebieskie chustki

płoną mokrym ciepłem.
Domy budują z szarych pni
arkę i wchodzą
do szerokiej rzeki. Szorstkie fale
przecierają wodny pył, zmęczone
twarze świętych.

Księżyc prowadzi światło
przez góry. Nieopłacony
przewodnik. Wilk
i owca w jednej
uszytej na nieswoją miarę
skórze niesytości.