środa, 17 grudnia 2014

Na marginesie ulotki reklamowej znalezionej w antologii poezji


A ja jednak mówię: jest
jeszcze jakaś nadzieja.

Być może
nasze ciało ma nadal
dwie obronne ręce
i jedną, przynajmniej jedną,
suchą stopę.

To tak jakby wychodzić cało z niezliczonych
waśni, sporów między
wypowiedzianym A i wyśnionym B – będąc
jedną z kuzynek, sąsiadek,
matek we flauszowej spódnicy albo
fartuchu zapinanym przy rękawach
na guziki kuliste niby kiełkujące
wraz z oddechem ziarno. Będąc chłopcem,
który podjął pierwszą pracę
i stroi się przed zakurzonym
lustrem. Po myciu
podłóg, przed posiłkiem, przed wieczorną
modlitwą omdlałych kolan.

Tak więc nie jest wcale
powiedziane, że musimy
obudzić się w jakimś
innym kraju, innej sytości; zamknięci
w przeszywanych cieniem
obłokach – i naprawdę wszystko jedno,
która będzie wtedy godzina.







środa, 10 grudnia 2014

Na dnie ogrodu


Wstrzymały mnie pędy przebijające
nawet skałę, jej krzepką litość. Wobec tego piszę,
pisałem w oplocie ich siły. Tutaj jest
nowoczesność, a tutaj, dwa kroki w bok, już po niej.
Drży słońce
wymiatane pręcianą miotłą z zaułków.
I to, co następuje: cień pijaka lub
kobiecy okruch muzyki.
Za firanką nie gasną lampy radia: Monachium,
Luksemburg, Lizbona. I jest
po deszczu jak po końcu świata.
A mój bieg jałowy; próżnia, choć w ogrodzie
wszelkiego stworzenia: skorup, żyjątek, bezpotomnych
gwiazd. Mój pęd wstrzymywały pędy
wyrastające z każdej strony
słowa. Jakby ono było
ziemską kulą i my
na niej, nasze bose stopy,
dłonie drżące od atłasowej niewinności,
lżejszej niż ciemny błysk
wiewiórczego oka na dnie ogrodu.













środa, 3 grudnia 2014

Jeżeli coś się zmienia


Jeżeli coś się zmienia,
to tylko cynkowane schodki pogody.
To, co wyczuwamy stopą, ścieżki
w pulsującym srebrze.

Na nich cienisty śnieg,
pod nimi żółte hałdy upału.

A więcej nic, nic.

Wciąż dźwigi kołyszą się
na czerwonych pinezkach.
A morze tak samo miękkie,
czyste. I obłoki z niego
wywiedzione – jedne.

Tyle unosi wzrok, tyle
pamięć. Kwietniowe syreny
schną w ciemniejącym powietrzu
jak dzikie latawce.

A ja wychodzę co dnia,
mając to, co miałem.
Wypatruję okrętu,
nasłuchuję.

Widzę żagle, których nie dotyka
moje słowo.
Widzę księżyc
zawieszony u białej szyi
spłoszonej fali, która
potyka się o światło,
lecz ciągle powstaje, biegnie
dopóki patrzę.