piątek, 29 listopada 2019

*** (Gorzka była woda... Fragm. V cyklu „Okna”)


Gorzka była woda, gorzka i słona.
Ta część morza, obtoczona dłonią
falowała jeszcze; ptaki były ponad
bielą, z której wyszły. A granat wciąż płonął.

W zimnej kropli ujrzałem morze
czy raczej to, co się przywykło
za morze brać: więc dwa sążnie
gęstego nieba w przesmyku
nocy i dnia. To zła pora
na cokolwiek, może poza snem
lub miłością. Udzielanie porad
w tej materii jest trochę jak dren
ratujący od tzw. zguby nas samych.
Bowiem oto ze zwiniętego płótna
pamięci w skrytości ducha odsączamy
dumne wczoraj od dusznego, skulonego jutra.

Gdyby tego nie było, zapewne inne zdarzenia
wypełniłyby próżnię, która powstaje po stracie
lub ku nieobecności wybiega i zmienia
zasady gry. Wiersz, miłość, nadmorskie wakacje
wypełniają się sobą starannie, w czym nieco
przypominają ludzi zajętych własnym trwaniem,
i nie chcą tego wiedzieć albo też nie wiedzą,
że jedyność ich niknie mnożona lustrzanie.






czwartek, 28 listopada 2019

*** (Czy to się działo? Światło...)


Czy to się działo? Światło, przewierciwszy
na wylot ścianę z drobinek gęstego
powietrza, niknie, a mrok jest prawdziwszy,
gdy następuje po błysku. Dlatego
dotykasz prawdy, wyciągając dłonie.
Pamiętaj o tym, gdy w tamtym pokoju
znajdziesz się znowu. Sprzęty są znajome,
plusz krzeseł choćby. Empiryzm pokroju
zabawnych myśli na biegunach konia.
Lecz tak jest dobrze. Ręka to zapala,
to gasi lampkę. Migawki zasłonią
to, co istniało i nie. Zmienna, stała...






środa, 27 listopada 2019

Niewskazane


Nie pamiętam układu ulic w mieście,
w którym spędziłem tyle lat,
ni nazw.
Bezradne są moje ręce,
gdy gestykuluję,
próbuję się czegoś dowiedzieć.

Co miałeś wiedzieć, wiesz – mówią.
Po co ci więcej?

Albo: nie bierz sobie tego do głowy.

Nie pamiętam,
na jakim rogu staliśmy
w późnonocnym chłodzie, gdy
podeszła do nas
roześmiana dziewczyna:
Nie macie papierosa, chłopcy?

Odchodziła, wciąż uśmiechnięta,
niedbale trzymając zdobycz
między palcem wskazującym
a moją niewskazaną niepamięcią.






Nadal, potem


Choć już bose stopy dudniły na deskach,
jeszcześmy nie byli pewni, czy to nie marzenie
i czy nie zniknie wkrótce zielonkawa woda
i brzeg gliniasty, i tratwa wiązana sznurami.
Lecz zakołysało i było bez zmiany:
nadal stare drzewa ochraniały rzekę,
wciąż przez nasze palce przepływała młodość
i pranie schło na wietrze w cygańskim obozie.
Potem wyniesieni na głębór za cyplem
straciliśmy już z oczu bzy i czerwień dachów.
Kto wie, gdyby wtedy przerwano żeglugę,
może nurt by zastygł i krew, i mijanie.






wtorek, 26 listopada 2019

Wystukując rytm piórem na karcie kalendarza


Listopad, nie dostarczając nam zbyt wielu powodów do uciech,
nasyca ubrania szarością, mówiąc w wielkim skrócie,
i powoduje, że lgniemy do wełny, na skórze
czując szorstkość. Gdy nasze gubią nas podróże
do miejsc, których nazwy zmieniono już dawno,
przyszłość jawi się rzeczą nam wcale zabawną,
co stanowić tu może jednak jakiś walor.
Szarość ubrań, twarzy i snów. Za kotarą
popiskiwanie przez sen psa. Dźwięk mytych szklanek
po tokaju. Miednicy rdzawy brzęk. Lecz i to ustanie
w falowaniu szarości (o czym stoi wyżej).
Tonąc w ruchomych piaskach zamkniętych w klepsydrze,
każdy szczegół nas tworzy – i z sobą zabiera.
Rzecz, imię, planeta krążą w myśl Keplera
praw po elipsie. Para z ust zastyga jak rzeźba w ukłonie
i na nic się tu zdadzą przyłożone dłonie,
by powstrzymać słów kształty odzierane z sukni
dźwięków. Wizja ciągnących ciemnych popołudni,
które walkowerem oddają zmagania
kolejnym wieczorom, niechybnie nas skłania
do podjęcia zaległych: decyzji, spraw, lektur.
Pióro aut lampom w dali swe dyktuje metrum.







Liczone na palcach


Tyle lat temu... Liczone na palcach
przedmioty sporu,
w sytuacji, gdy tańcząc
jakiś pogański bóg To z boginią Owo
spotykają się w ogrodach na schadzce i płodzą
kolejnego potomka.
Jedna świata połowa
w deszczu; druga zaś tymczasem półkula
otwiera się, przechodząc przez filtr lasu jak przez ocean,

i nasiąka

wilgotnym granatem.
W dłoniach świat cały jak owoc
roztapia się i formuje,
chciałoby się wierzyć, na nowo,
znalazłszy potwierdzenie swych reguł w wyjątkach.






niedziela, 24 listopada 2019

Czyż nie idyllą były te lata?


Dużo zwykłości. Pewna lakoniczność
w otwarciu wszystkiego.
Czyż nie idyllą były te lata, kiedy
dopowiadało się słowa, jak w zabawie?
Teraz abażur w barwie górskiej wiosny
kołysze swoim ciałem i zda się potwierdzać
to wszystko, na co brakowało siły.
Sucho i jasno. Upał. Płaszcz oddycha
ciężko. Za dzień, dwa, znów zabrzmią
odgłosy kroków. Znowu będzie
tak, choć mogę się mylić, jakby
nam wszystkim przywrócono mowę.







Prognoza pogody


Jakież to idą na nas ślęki, coś
mówili? Nie, kręcę głową, tylko
drobny deszcz. Albo nawet i nie.

Nie dowierza mi i on z kolei
kręci głową. Co ty możesz wiedzieć,
mówi. A ja tym razem przytakuję.

– Jutro jak zwykle? – Przyjadę po pana.
Wchodzi po betonowych stopniach
i z każdym ubywa mu dziesięć lat.

U drzwi jest już dzieckiem, przyciska piąstki do nieba
i przeciera chmury, żeby
nie padało, jak obiecała telewizja.

Zbyt duże palto odwiesił na haku
niby wystygłe pragnienia
albo pomysł, że można to wszystko urządzić inaczej.







piątek, 22 listopada 2019

Spowiedź


Musiałem zabić psa, mówił,
bo rzucił się na ptactwo.

Tyleśmy lat przeżyli,
dobry był i łagodny.

To stało się, gdy tamtej
nocy wytropił w trawie

wronę na wpół zamarzłą
i tknęło go szaleństwo.

Czułem jak na nas obu
ciemna nachodzi chmura,

jak z wnętrza się dobija
gorąc. Pewnie dlatego

stało się. Niepowstrzymany
jest ów ogień. Teraz

drży zimna cisza. Zasobne dawniej,
podupadło moje gospodarstwo.






Nie pomijając niczego


Przeszedłem, nie zwróciwszy niczyjej uwagi.
Deszcz wydzwaniał swoje, starając się
nie pominąć niczego w mokrym miale.
Nam było dużo łatwiej. Nie musieliśmy

się starać. Musieliśmy
w gruncie rzeczy tak niewiele. Zresztą dużo
łatwiej jest pomijać
prawidła oczywistej gramatyki rzeczy. Lecz tu

sprawa chyba była inna. Niegramatyczne
przechwalało się przewagami. Więc myślę,
że jednak musiało być coś we mnie z kogoś,
kto nie boi się wysiłku.

Teraz czekam na wszystko minione, namokłe
do ostatniego nerwu, na siebie w tamtym deszczu,
na takie zwykłe, co być może
jest nic. Ale nie jest.






środa, 20 listopada 2019

Dawne pęknięcie


Kiedy przestał go zachwycać widok
za kamiennym oknem – ogród, schody,
ulica z łukami triumfalnymi kabli – zatrzasnął
mocno okiennicę, mrucząc coś w rodzaju „Nie
szkodzi”. Zupełnie jakby ktoś go przepraszał albo
jakby był przygotowany
na to od dawna. Stanął w półmroku, przejmując
cały chłód muru. A potem
w garnitur odziany odświętny i prążkowaną
koszulę usiadł na skrzypiącym krześle, bardzo
długo wpatrując się w pofałdowaną
skórę butów, aż dostrzegł
to dawne pęknięcie, zalepione
klejem na rany
dla amerykańskich żołnierzy.







wtorek, 19 listopada 2019

*** (Niby nic; kropla srebra...)


Niby nic; kropla srebra powiększona w granicach
mapy snu. Wzbiera para w odpływach,
niosąc lepki szum rozmów. Mur po prawej dziedziczy
imię nocy – jedną z bram do Niniwy.
Skrzyp furt zarósł tymianek, rzep zakleja spojrzenia,
wyciem krztuszą się psy. Płaskorzeźby
pełną piersią chwytają nawet lekki cień drżenia,
by o sobie móc mówić: jesteśmy.
Trwa więc życie w pęcinach, żyły pył w serca tłoczą,
mowa w źródle jest gęsta i słona.
W takim świcie, co zawsze towarzyszy powrotom,
drży łopata jak cyngiel thompsona.
Kropla srebra na sznurze wsiąka w słońce konopne,
świat się kurczy do jonów. Przesłanie
bieli dnia rozdzielone na kolumny i stopnie
swą posługę wypełnia lustrzanie.
Odcisk palca zostaje, widny dowód dotyku,
kamienieje wiatr w brodach proroków.
Drzewa garść jabłka w cieniu szarolistnym zamyka
jak spiskowców w przededniu przewrotu.
Odcisk palca zostaje; brudne kałuż obręcze
chwilę toczą się jeszcze wzdłuż ulic.
Kropla srebra zastyga i nie trzeba nic więcej,
by od nowa nauczyć się mówić.
Niby nic; srebro stapia słowo w jedno z powietrzem,
podmuch niesie szept światła i ciężar
nieba dźwiga się chwiejnie wraz z kolejnym stuleciem,
nie chcąc poddać się ani zwyciężać.







Z przygód H. F. (XIX)


monotonia gładka i przejrzysta
jolka śmieje się na wpół rozwiązana
biegnie tupot czeszek w dzienniku
znów podali dobre wiadomości

a dalej jest już wzgórze tylko wzgórze
szkoda że trzeba czekać do północy
w radiu nadają wyznania kurtyzany
z szacunkiem patrzymy wtedy na Chiny

no i jabłka z pszczołami w środku
piekarz w białym czyśćcu nic nie wie
o pszczołach w środku w zamian dwa bochenki
płyną ulicą w koszyku jak Mojżesz lub Cygan

roślina na pięć liter na „t” (tytoń?) w kiosku
na dworcu pachnie płynem karol i ropą
sad pełen wagonów gwiżdżą stare jabłonie
nawet gazeta jest południowa

a potem w ławkach gra o ziarna pszenicy
znów dobre wiadomości znów nic nam nie grozi
Jolka pije lugol chichocze proszę księdza proszę księdza
chłopacy znów zrobili mi dwanaście dzieci







Poranek na północy


Podaje mu miskę z wodą,
rozgarnia mydliny. Podnosi,
pochyla się jakby chciała podarować mu
rozłożysty cień. On zanurza dłonie
i wtedy woda znowu
drży jak dawniej. Gdy skończy,
ona uniesie jego twarz
w miednicy opartej na biodrze
i będzie patrzeć
jak wsiąka w ziemię,
zostawiając na niej
same bruzdy.






Cała reszta drobiazgów


Ostatnią rzeczą, zapewne, o której
chciałby myśleć, jest odbicie w papierowym lustrze
i cała reszta tych drobiazgów
obszytych jak rękawem powietrza
jego imieniem, tą ostatnią rzeczą
należącą do niego, zapewne.






poniedziałek, 18 listopada 2019

Z przygód H. F. (XVIII. Postój. Czapla)


Wśród traw wysokich, wypłoszywszy ptactwo
jedynie lekkim wiosła poruszeniem,
znalazłeś przystań i widok na miasto
posadowione na skarpie – przestrzeń nie
tyle przychylną, co kładącą cienie

wystarczające, by samemu nimi
stać się przez chwilę. Ciała cząstką każdą
odczułeś radość. Jeśli ktoś cię winił,
dawno zapomniał. Jak dotarłeś aż do
owego „tutaj” pod tą właśnie gwiazdą,

też nie pamiętasz. Czapla w dali brodzi
skrajem mielizny, nieufna i czuła
na tętno pustki. Może budzić podziw
nierozerwalność tych przeciwieństw: w pióra
strojny czarnowidz – pół klaun, pół ponurak.

Też tego chciałeś, niesiony porywem
wody czy wichru? Albo w skute lodem
wpatrzony miasto? Co było prawdziwe?
Skutkiem bywając raczej niż powodem,
cień czapli bierzesz za herb swój w nagrodę.







niedziela, 17 listopada 2019

Burza


Jeszcze tam wybrzmiewa jasność cegieł pod fałdami granatu
i ostatnie ze słońc przewierca bose stopy w rzemieniach

sandałów,

gdy nieśmiały i ślepy kwitnie właśnie akord
burzy i suchy płomień wędruje jak świetlisty pielgrzym pomału.

Burza podnosi ziemię i zostawia białą, by po chwili
zaczernić tło. A ono wchodzi w ołów wody. Ciężkie
są oddechy obłoków zwieszonych na nabrzmiałej szyi
konia jak kamienne wytarte uprzęże.

W studniach przegląda się spłoszony ryk. Skrzydeł trzepot
naprężony łańcuch podnosi, brzęcząc w wiadrze półpełnym.
I dojrzewa piorun w szarym koszu jabłoni nad rzeką,
i co niespełnione może już się spełnić.






środa, 13 listopada 2019

Tą równiną


Tą równiną szedłem,
a szedłem przed siebie,
lecz jakbym był świadomy,
że mnie nie ma albo
jestem, lecz inaczej,
w nieznanej postaci.
I szum stał drzew niezmienny,
bez ruchu – bo życie
było gdzieś, lecz głębiej,
niedostępne oku.
Mój, co wiódł mnie, przewodnik
przystawał co chwila
i czekał, co się może
wydarzyć lub już się
zdarzyło, lecz jeszcze
niepełnie. Patrzyłem
na stóp swoich ślady
rozsypane za mną,
ciężkie jak nasiona
prosa w gardle zięby,
i chcąc wrócić po nich,
widziałem, jak nikną,
i na nic było czekać,
i wołać było na nic.







Przygotowywanie opału


Ciężar pod wczesnym śniegiem.
Chyba się spóźniliśmy, co?
Ślizgają się buty. Ślizga się
na skórze splot nici.
Metrówki zsuwają się jak pług
i wszystko jest jeszcze bardziej policzalne.

Wilgotny oddech ogrzewa korę,
gdy zlizujemy śnieg z pnia,
i wtedy błyska słońce
dokładnie w ogniwie napiętego łańcucha
jak najwyższy punkt arii
piły spalinowej i ciągnika.

Podnośnik naciąga łańcuch.
Prowadzimy pojmane słońce
do samego wieczora,
kiedy hydraulika pozwala mu
swobodnie ułożyć się
na porzuconej poduszce gałęzi.

Rzeka w dole unika naszego wzroku.
Rozpłatane pnie wspierają się
na kruchym lodzie,
który wysłuchuje ich skrzypiącej skargi.
Tyle opału, dłonie takie zimne.
Chyba się spóźniliśmy, co?






wtorek, 12 listopada 2019

Na skórze


Południa w deszczu chłodnym i jesiennym,
świat w niezłej formie błyszczących więzień
okien. Szept palonej sjeny
już nie robi takiego wrażenia jak w przeddzień
wyjazdu, można ją zmieszać z mrokiem,
otrzymując barwę tego, co zwiemy jutrem.
Trzymam pióro w ręce, pisząc kronikę potknięć
ku nauce i zabawie. Owoce, nawet gdy zatrute,
myć trzeba dokładnie – uczą zasady higieny.
Przez uchylone okno szum wpada ulicy i skrzydeł,
o którym, jak o sobie, tylko tyle wiemy,
że wraz z zatrzaśnięciem okiennicy minie,
zostawiając na skórze światło ciemnej sjeny.






W tym miejscu


Nikogo więcej na jaśniejącej uliczce.
Srebro dzwonu w powietrzu, dojrzewające niebo.
Między cegłami muru nożyk cienia
zaznacza linię szarości,
lecz list pozostaje zamknięty.
Słychać krzyki kąpiących się, wesołe poszczekiwanie psów.
Tutaj, w tym miejscu, w tej chwili, kiedy
światło splątane jest jak tarnina.






Z przygód H. F. (XVII. Liście na blasze)


Ach, tak – to było właśnie wtedy,
gdyśmy się wtranżalali w biedy
(z niezłym ładunkiem entuzjazmu
przy kiepskim dyszlu się zaprzęgli).
Ty – zachwycony czymś w rodzaju,
mój Boże – mylę się? – OMD? –
prażyłeś zeschły liść na blasze:
dym z rdzy, z akacji, cóż, jeszcze nie
tytoń. Z gór niosło zimnem; za nic
miałeś, czy lepiej rzec: mieliśmy
całą pokrętność i wieszczenie.
Ciekawe, owszem, że mielizny
miały wśród nas aż takie wzięcie.

Dziś ostał się charakter pisma,
styl półidioty. Po korekcie
celu już można się przekimać
w ruchomej budce na nizinach
przy sztrece w stanie wskazującym
lub nawet nie. Istny kryminał!
Pisanie zbrodnią jest w afekcie,
być może. W TV Bratysława
gorzej niż u nas, pranie pustki,
która, jakbyś jej nie przekrawał,
zawsze powraca do jedności.
Błogosławieni byli głośni,
cisi, jak zwykle, brali rózgi.

Do dzisiaj ściga cię po świecie
(snadź po dziś dzień go to uwiera)
druh nasz po mieczu i retortach,
któremuś radził w bibliotece
pożyczyć książkę o „Cierpieniach
młodego imć Wernera Holta”.
Nabrało ciała chude słowo,
trzęsąc się w żebrach. I inaczej
przegryza się wieczorny skowyt
przez ciężką jutę przeinaczeń.
Liście wdmuchuje wiatr do kątów.
A my? Już nic nie wiemy o tym.

Góry maleją pod dotykiem.
Większość grajcarów policzona,
te na stojąco, te w ukłonach.
Stawiając często cię za przykład
skrupulatności, myślę o tym,
jakby to lepiej móc odczytać.
Światowość bije nas po kościach
z każdej wystawy. Będąc prostszą
konstrukcją, wzruszam się zbyt łatwo.
Rzecz gustu. Trudno. Gdy zawładną
nami wspomnienia, głupiejemy.
Akacja wspina się z mozołem
po stopniach lata – koń w uprzęży
albo trolejbus nie jest lepszy.
Zbyt wiele z tego z sobą wziąłem,
bym mógł to kiedyś jeszcze przeżyć.






piątek, 8 listopada 2019

Spostrzegawczy


Tutaj dostrzeżesz coś, czego przedtem nie było, a jeżeli
istniało, to mniej było sobą. Takie i podobne historie
zdarzać ci się będą coraz częściej. W bieli
morskiego kresu, ochrze płaskowyżu męczysz oko, gdy tonie
twój punkt widzenia. Gdybyśmy zwyciężać umieli,
parę rzeczy byłoby łatwiejszych. Lecz mrugamy powieką,
wchodząc w buty wrogów. Stosowna odległość
dzieli nas od własnych serc, podobnie łokci i dłoni; za drucianą
siatką kwitnie właśnie głóg, kryjąc ptasich zbiegów
z klatki błękitu. Przeszłość, będąc na dobrą sprawę dokonaną,
powtarza się znów i znów i rysuje gładką powierzchnię
tego ceramicznego ładu. Ci, co się przed tym ustrzegą, zostaną
nagrodzeni jak wawrzynem głogową gałązką lub czymś równie

[bezpiecznym,

w czym zastyga się jak ciepły cień. Dostrzeżesz i tutaj
przeoczony smutek. W ilościach niezbędnych
gorycz, perlisty śmiech; świat przebyty na skróty
zachwyca równie jak ten przemierzany okrężną drogą.
To piękno, przygniecione blaskiem błyskawicy,
podnosi się jak trawa spod mroku. Sam zobacz:
dostrzegłeś więcej niż dawniej. Jakże byli liczni
błądzący w tobie – na tafli płaskowyżu, na dnie zimnego morza.






Ciemne, prawie czarne


Czasu nagła przerzutnia zmienia
epoki, lata. Wzgórza w kłębach dymu
szykują się do podróży
jak wielki towarowy pociąg.
Spakowany już las, łęgi,
drobne sylwetki krów na piaszczystym wyrębie
i drodze. Rzymskość, cerkiewność.
Ale nie wyruszą, przyczepione
do nieba, bliskie błękitom, a przecież
wciąż ciemne, prawie czarne.






Z przygód H. F. (XVI. Modlitwa Hucka)


Widzisz, a przecież
widzisz wszystko, nieczęsto zdarzało mi się
zapalać tę świecę. Dopiero teraz,
gdy doszedłem do tego
miejsca, zaczynam pisać płomieniem
w pustce. Owszem, przystawałem
pod krzyżami z poczerniałego drewna,
tak, wspierałem się o białe bloki kapliczek
wśród uniesionych w wiecznym
zadziwieniu brwi wzgórz.
Całkowicie wolny, z własnej więc
woli zachodziłem do pachnących bujnością
majowych kościołów. Ceniłem też wszystkie
rzeczy czynione na Twoją chwałę, lecz nazbyt
pochłaniało mnie to, co bliskie ziemi, gęste i żyzne.
Tak, byłem zachłanny, marzyłem bowiem o pełni.
Lecz, przyznaję, nigdy nie wyzbyłem się pragnienia,
by klęknąć, zbliżyć
policzek do ziemi,
odnaleźć przebudzenie
wśród otwartych oczu,
wśród tylu bezsennych godzin.
Widzisz, a przecież widzisz wszystko,
wzrastałem w miasteczku Paradoks.
Czy to mnie tłumaczy?
Nie będę mówił o swojej młodości,
znasz ją wszak z pewnością lepiej ode mnie.
Przyszłość – dla mnie niepewna – nudzi pewnie Ciebie.
Teraz wpatruję się w chwiejne ostrze świecy,
które nacina ciemną płachtę
i złote zboża pobłyskują
w szczelinie. A więc
spichrze nadal są pełne.
Kiedy niosła mnie szczęśliwa rzeka,
leżałem, oczy zwróciwszy
na niebo. Podczas burzy
zaczynałem złorzeczyć. Widzisz,
a przecież widzisz wszystko,
nie byłem ani mądry,
ani posłuszny. Zamieszkiwałem
przestrzenie płaskie, bezludne.
Czasem zanurzałem się w rzece,
by rozpaczliwie
płynąć ku jej źródłom.
Nie przesuwałem się nawet o milimetr.
Rozpalałem ogniska
i patrzyłem jak gasną,
pozostawiając popiół.
Obracałem w ustach zimne kamienie,
wyjmowałem rozżarzone słowa.
Wołano na mnie dawniej
Huckleberry Finn.






Z przygód H. F. (XV)


Ach, Huck, Huck! Tyle
do pokonania mil.
Wzdłuż brzegów stoją wille
bez szyb i drzwi.

Na ścianę z tynku różem
pada cień.
– Czym mogę panu służyć?
– Zabierz mój sen.

Cień sen spowija, Huck,
przenika weń.
To ma swój styl i smak.
Swą czerń.

Wzdłuż brzegów stoją wille
bez drzwi i szyb.
Wspomnieniom nie jest miły
przestawny szyk.

Wiosło przesuwa rzekę –
wierzyłeś w to.
I zanim się spostrzegłeś,
masz siwą skroń.

Wille wzdłuż brzegów trawi
razowy błysk.
Nie ma dawnych ostrowi,
tak bliskich ci.

Woda jest czarna, zimna.
(Zabierz mój sen!)
Czas spełnia swą powinność.
P.T. Huck, cdn.

Przeminął wiek dziewiętnasty.
Dwudziesty się zwinął w pięść.
Chodź, Huck. Zagramy w kanastę
albo sześćdziesiąt sześć.