środa, 28 maja 2014

Obietnica


Gdy spadnie deszcz, obiecała,
będziemy rosnąć
aż do nieba,
którego teraz nie widać,
ale jest.

A było to na pustej o tej porze ulicy,
gdzie nie znaleźli
nikogo, kto
zwracałby uwagę
na takie szczegóły.

Tylko opuszczone
nisko na łapach
koty, niosące w brzuchach
ciepłe ciała myszy.

Tylko one.

Gdy spadnie deszcz,
spróbujemy być szczęśliwi.

Tylko tyle.

Czy to warunek, spytał,
tak, jakieś trzeba
postawić, powiedziała.

Patrzyli na nacięcia szyn,
po których nie przejeżdżały tramwaje,
na odblaski kamizelek,
pozostałe
po robotnikach,
na błędne ognie
domowych ognisk
w trzęsawisku ścian.

Nie zauważyli,
że oto stoją zanurzeni w deszczu,
łakomie biorącym ich w posiadanie.

Lecz równie dobrze
mogło być przecież odwrotnie.






wtorek, 20 maja 2014

Trzmiele


Trzmiele

Lecą nisko jak refleksy zegarków
na niewidzialnych rękach. Jedna
z nich mogłaby należeć
do ciebie. Delikatna biżuteria
powietrza czyni ją niewidoczną. Dotykam
trzmielich strun, jakbym
dotykał dłoni. Dotykam
bliskiego głosu i nim piszę.
Trzmiele unoszą moją głowę
w każdą ze stron
pomniejszonego nagle świata.


Puenta

Gdy w buńczuczny zimowy poranek
budzę się z bólem krzyży
tak dotkliwym,
że ręce same zasuwają sen
jak najszczelniej na zgrzytający suwak ciemności,
dostrzegam wtedy, przecież
po wielu latach,
jak kulawą jestem puentą,
zgięty w pół,
skrzywiony
mimo wszystko w uśmiechu.





środa, 14 maja 2014

Przez suchość dnia


Napisałem wiersz, z którego
poczułem się tak bardzo zadowolony,
że natychmiast
odsunąłem wszystkie obowiązki
na dalszy plan. Nie rozumiałem,
że chwila szaleńczej odwagi,
bohaterska szarża albo
schwytanie w dłoń błękitu
niesionego przez spłoszony wiatr,
to zaledwie posmak
odległego zwycięstwa.
Wieczór zastygał w wygiętych
kształtach w swojej ciemnej giserni
i mosty obejmowały
ciemniejącą rzekę,
nasłuchując.
Szedłem przez suchość dnia,
która dopiero kiedyś
stanie się, być może,
żyznym jak biel wierszem.






środa, 7 maja 2014

Materia


Tak długo szukałem słów, by nazwać po swojemu
choćby księżyc: mrok i jasność. Nie znalazłem nawet
sypkiej materii pyłu; bezradny, gdy błyszczą
w gęstwinie drobne ciałka kretów, miękkich,

czarnych gwiazd. Szukałem w sobie nazwy na drżenie
rąk, nóg, jak od zimna, lecz z innej przyczyny.
Nie znalazłem mrozu na matowych szybach;
inna była litera, inna była rzecz.

Szukałem długo nazwania wiosennego kraju,
wchodząc w krzyk przepiórki, szare milczenie sowy;
wąska bramka na pole, pomarszczony ogród:
miałem już słowo w ustach, wyplułem pestkę dyni.

Szukałem najwyższej formy flirtu z ciałami zapachów,
wrastałem w łąki pełne dzikiej mięty i szałwii.
Zagajnik gasł w oczach wśród zielonych płomieni.
A potem nic, nic. Pusty sak. Śliskość

nocy. Szukałem w sobie pieśni o drodze. A przecież
nie znalazłem nawet grząskiej koleiny.
Tu trzeba chodzić, ślepnąc, i zapalać słowa,
inaczej ciemność będzie znaczyć nienazwane.