poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Starzec na rynku


Starca spotkałem na rynku
jednego z miast nadmorskich,
gdy lipiec dni swych resztę
tracił. Bez wątpienia
szalony był ów starzec, szalony. Przemawiał –

jak mają w zwyczaju inni
jemu podobni – niemal
bezgłośnie, w rozchełstanej
koszuli, tam, w tym mieście
złotem opitym, drżącym,
gdzie nikt go słuchać nie chciał,
nikt prócz surowych murów
i duchów: tych realnych
i tych, co są zmyśleniem.

Zmarnowane są, mówił, nasze nogi
drogami bez celu, ręce
zmęczone dotykiem, po którym
nic nie zostaje w garści. Żołądki
wytrawione kwaśnym jak wino
poczuciem niespełnienia,
język splątany, ciemny,
nieumiejący nazwać.
Jest – tak! – jest czego żałować.
Lecz czy żałować przystoi?

To mówił, ja zaś z jego
czytałem warg – tych żagli
przy maszcie ciała,
u rąbka dumnej flagi
twarzy, na rynku miasta,
które opite złotem
przejmuje posag lipca
i nieustannie trwoni,
kładąc go w każdy wieczór
na grząskiej, chwiejnej bieli,
ruchliwych bliznach morza.







niedziela, 23 sierpnia 2020

By widzieć


Napracowałaś się, nocy!
Ciemni się jeszcze po twym
odejściu igliwie, chmury
mają czarny oddech. Tyle
uczynków – każdy na swój
sposób miłosierny. Kiedy
zagarniałaś ziemię, niewidoma,
również my zamknęliśmy
oczy, by widzieć więcej.
I trwał ten cierpliwy test.







Stan posiadania


Macie swoich poetów,
z których nie zostanie zapamiętana
ani jedna linijka.

Macie swoich bohaterów,
o których kiedyś
w ciemnej sieni bezsenności
nie będziecie mogli myśleć
inaczej niż z niesmakiem.

Macie swoich proroków,
którym trudno było pogodzić się,
z istnieniem jakiegokolwiek kraju.

Macie swoje place,
na których wygłaszają przewrotne kazania
wasi kaznodzieje.

Macie swoich uczonych,
którzy sądzą,
że licząc pieniądze,
nie muszą już liczyć się z faktami.

Nie macie wstydu i opamiętania,
ale któż dzisiaj
chciałby używać tych przestarzałych pojęć.

Macie swoich aktorów,
sędziów i striptizerki.

Macie wizję swojego raju
z wieżyczkami strażników.

Macie swoją gardłową mowę,
w której opisujecie
kulisy handlu i pogodę zamorskich kolonii.

Macie swoje
zwinne koniki
i szczere zadziwienie
wobec bezgrzeszności gotyku.

Macie swoje świątynie,
do których zapraszacie każdego
z wyjątkiem Boga.

Niektórzy nazywają was barbarzyńcami.
Ale wy nie jesteście barbarzyńcami.
Barbarzyńcy mówili:
to jest kamień,
to ogień, to krew.
To szczelina rany,
przez którą wycieka
coś lżejszego od krwi.

Barbarzyńcy mówili:
chcemy waszych kobiet i ziem.
Nie mówili: pragniemy waszego szczęścia.

Barbarzyńcy brzydzili się kłamstwem.
Mówili: gniew, chuć i śmierć.
Barbarzyńcy nazywali rzeczy po imieniu.
Wy boicie się rzeczy.
Boicie się imion.

Spoglądacie z nadzieją
na Alaryka,
ale on okazuje wam
jedynie pogardę.

Ślecie zachęcające poselstwa do Attyli,
ale on nie zaszczyca was odpowiedzią.

Jak daleko wam do barbarzyńców!

Nie wystarczy składać ofiary z ludzi
ani grzać się w migotliwym błękicie
palonych ksiąg.

Stajecie przed nami
ze swoim stanem posiadania.
Krzyczący, lecz niemi.
Uzbrojeni w szaleństwo, ale bezbronni.
Pozbawieni okrutnego wdzięku
swoich dostojnych poprzedników.







środa, 19 sierpnia 2020

Inne szaty


Najbardziej urągali,
którzy jeszcze niedawno
podobne przywdziewali szaty
na poddane temu samemu słońcu
w gruncie rzeczy te same ciała. Najbardziej
ci szydzili, których tu poiła
ta sama woda, powietrze
obejmowało nie inne, lecz to.
I dykcja ta sama wprawiała w zdumienie
umysł przyjezdny, a ich matki modom
tym samym z drżeniem hołdowały niegdyś.
Dziś oni radzą: Kiedy inne szaty
wdziejesz, stare bieleją jak akt oskarżenia.
Spal je co prędzej, dymu się pytając,
co jeszcze zdradzić by cię mogło. Kiedy
po wszystkim, udaj się odziany
godnie, w purpurze, udaj się na obce
ulice, place. Gdy zwać chcesz je swymi,
obce pozdrawiaj statki, które zwożą z morza
na swoich burtach czerń wody i sól
.

Roznosi wicher zimną garść popiołów
starych ich szat. Wszystko pogrzebali
inne. Cóż pozostało?
Zapomniały o nich
dawne zaułki, w ruinie zaś nowe
z płonącej słomy jaskrawe pałace.

Kłamstwem bezdomne wypłukują usta
z okruchów dawnego bolesnego akcentu.







sobota, 1 sierpnia 2020

Dwadzieścia i dwa


To jedno z najpiękniejszych i najbardziej tragicznych polskich pokoleń…


Dwadzieścia i dwa

I
Świat jest zamknięty w kropli potu;
czyni swój obrót, płonie, gaśnie
i wznoszą się strażnicze wieże
nad rzeki nurtem niby mosty
w zwierciadło wbite twardym okiem,
i noc zastyga nad polami,
mchu chroniąc ciepłą, miękką nagość,
a rysy drzewa gubi w sobie
mrok tkany z krzyku wronich skrzydeł.

Ty jesteś nocą. W drobnych dłoniach
światło ogrzewasz; przed wichurą
osłaniasz płomyk księżycowy
i ziemię spinasz z nieba czernią.
Gdy się przetacza ziemska kula
przez biały kosmos, gwiezdną zimę,
twój szept jej zmienia trajektorię,
twój szept i oddech, i pragnienie.


II
Gdy czerń tężeje obca, mroźna,
dłoń twa przecina mrok na części.
Zapalasz lampkę niby płomyk
w winnicy pośród liści ciemnych,

granatu niebios i owoców.
Odbierasz szmerom ich niepokój,
tłumaczysz mowę szaf i zasłon.
I wzywasz sen skinieniem jednym.

To wszystko dzieje się tuż obok:
wszystko to widzę i pamiętam.
Lecz by to wiarą swoją objąć,
noc całą piszę twoje imię.


III
A potem cisza jak popiołem
zabarwia mocny sen zwierzętom
u wodopoju grząskich blasków;
i my podobnie: pozbawieni
ociężałości ciał i myśli
chłoniemy tylko swoją zdobycz,
gryząc powietrza mleczne piersi.
Błogosławimy, co nam dane.
Dotknięcie ręki, której nie ma,
nieistniejący szmer oddechu,
sprawy bez czasu, czas bez świata.
Wsiąka atrament w dźwięk mięsisty
rogów i fletni, i ostrzałek
przez rdzę dotkniętych i mijanie.
Skorupy wszystkie wiatr zamiesił
w chlebowym cieście. Świt nastaje
nad gęstą siecią pełną zimna
białych żarówek. Wąskie domy
znów wypływają na powierzchnię.
Usta przy szybie szepczą słowa
zbyt ciepłe na tę porę roku.
Jeśli więc jesteś – wstrząśnij światem
lub ziemię moją w śnie ukołysz.


IV
Wiersz się odkłada w słojach ciała;
widzę twarz twoją, jego kontur.
Patrzy przez palce; i wystyga
grafitu strumień. Oni także

żyli jak ślepcy. Jak inaczej?
Pod gruzem stycznia od miesięcy
schowany ból i płacz wysychał
na białe wióry. I miłośnie

wchłaniało światło blask ofiary.
Dziś wsparte sobą śpią jabłonie,
sen dobry jest ich i spokojny,
pnie spęcznia gorzki sok ich wierszy.


V
Świat niknie w ostrym białym smutku.
Przychodzą duchy znad mokradeł
i piją wodę niczym wódkę,
co gaśnie w ustach przeźroczystych.
Grzeją się chwilę i odchodzą.
Noc ślizga się na tłustym bruku.
Noc, co używa ramion twoich,
by spoić pieśni lotny okruch.


VI
Teraz już tylko pola puste.
I dni oddechy jak świtanie.