środa, 26 lipca 2023

Wieczór w R.


W hotelu opuszczonym nawet przez niedawne cienie wierne głosom,  
tak mocno podbitym siwizną i zapiekłym szczęściem lub obłokiem żalu, 
że ktoś jeszcze musi wyłączyć przybrany drzewną oklejką gramofon
i unieść ramię jak swoje nad czarną zatoką pomału,  

by odpiąć to od czasu. Czerń wiruje wraz z ziemią, tyle że bardziej widomie,
pozwalając pojąć swe miejsce człowiekowi, który weń się wplątał.
Palce odbijają się na bieżni dla mrówek nieznanego bliżej faraona,
którego grobowca wierzchołek z cukru odcina świetlista przekątna,

tworząc wyspę na stole z namacalnych promieni.
Nic tak cennego jak światło w mroku porze nad wyraz smutnej 
w oczekiwaniu przemiany. I być może coś się w niej przemieni,
bo nie sposób tu istnieć jak dawniej. I taki jest plus tej

sytuacji, że zewsząd tutaj ku tobie się zbiegły
twarze, których owale, a czasem i kanciaste szczęki,
wyrażają wszystko – może prócz dzisiejszości. Dwa długie szeregi
na wybiegu mód przeszłych – obieg wymuszony i zamknięty.

Postmodernistyczny w każdym wysmukłym calu kelner
obsługuje cię dość wytwornie, rzekłbyś nawet: z gracją,
gdy tymczasem afisz informuje o spektaklu niedzielnym.
(Mile widziane datki i zachwyt zakończony owacją).

Ręce same składają się do oklasków. W sumie
nikomu nie przeszkadza, że dźwięk wyprzedza zdarzenie; zatem 
jeśli istniałaby jakaś ogólna teoria przesunięć,
mógłbyś – ty, kot, negliż wieczoru – być na jej temat żywym referatem.

W krzyżówce brak tylko kilku haseł. Ilustrowany tygodnik 
wpadł widać już komuś w ręce, więc splendor nagrody blednie.
Sam złożony z dopisków, byłbyś raczej o wiele bardziej skłonny
przychylić się do sugestii: skreślić niepotrzebne.

Cicho jeszcze gra radio, na którym godzina jak kurs nieznanej waluty
zmienia się w upartym marszu w stronę jakiegoś Kanaanu,
szukając swym szyderczym zwyczajem zrozumienia u tych,
którym przyszło żałować, że czas nie przystanął. 






 








poniedziałek, 17 lipca 2023

Wygnanie

 
Wciąż w cieniu miecza,
który wypalał
w trawach proste wzdłużone kształty
jak rozsypane wskazówki kompasów,
wciąż po omacku,
wciąż dotykając swoich oczu,
szli, kolanami sprawdzając wilgoć ziemi,
przesuwając palcami
wzdłuż wychudłych rąk,
zgięci pod ciężarem
nieba, które tamtego dnia
spadło na wzgórza
ich pleców,
na płaskowyż
zawstydzonego oczekiwania.