wtorek, 27 sierpnia 2019

Podróż


Zawieszony na rdzewiejącym haku pęk
końskiego włosia – jedyna
pozostałość po zniecierpliwionym
przestępowaniu kopyt. Beton w miejsce dylów
spotniały z wysiłku,
by być cząstką pamięci
lub zwiastunem deszczu.

Tam, z uchem przytkniętym
do końskiego boku, wśród
ciepłych, chwiejnych cieni, wcześnie, o poranku
wymykałem się z nieistniejącego
w nieistniejące – lecz nieistniejące inaczej,
mniej boleśnie, nawet
z pewnym zachwytem.

Tam, to znaczy przed laty,
gdy jeszcze mnie nie było,
ale już wędrowała jakaś moja gwiazda,
odbywałem tę podróż,
aż dotarłem tutaj,
gdzie hak pordzewiały,
pęk końskiego włosia.






wtorek, 20 sierpnia 2019

Nieznośne piękno


Nieznośne piękno surowego brzegu,
który sam jeden stawia opór morzu.

Znikąd odsieczy, przeciwnie: okrzyki
wzburzenia, salwy gardłowych pogróżek.

– Cóż trwanie wobec mórz potęgi znaczy –
mówią wiedzący. – Próżny to wysiłek.

Poddają włosy wiatrom, które morze
pchają ku piaskom, toczą między skały.

Przyjmują soli grudki w chętne dłonie.
– Oto konieczność. Cóż można poradzić?

Fal barbarzyństwo tłumaczą uczenie,
że pod spienioną burzą czysta głębia.

Mówią o sensie tych jasnych wyniesień
na krańcach fali bijącej w urwisko.

Gdy noc nadchodzi, oni ciągle jeszcze
z ustami w wodzie swe głoszą oracje.

Choć woda gasi ich naftowe lampy,
nasiąka papier – oni chwalą wodę.

Morze się cofa. Białe wstaje światło
i w soli rzeźbi nowy posąg świtu.

Nieznośne piękno, nieznośna wytrwałość.
Morze się cofa. Brzeg, a na nim światłość.






niedziela, 18 sierpnia 2019

***


Nie miej się za nic więcej ani za nikogo
ponad to, co tchnął w ciebie nieobjęty Logos.

Gdy wszystko i czas wszelki piaskiem w Jego garści,
nie miej się za nic więcej. To, co masz – wystarczy.







Siedząca w oknie


Ujęty w niebieskie, łuszczące się ramy
obraz jej szyi, którą
napręża jak nitkę światła
w przedpołudniowym oknie.
Wśród widoków, spojrzeń,
migotliwego języka. Poprawia
chustkę zawiązaną
wedle dawnego zwyczaju
pod brodą. Przeciera
oczy ze znużenia. Między
nią a światem
niestrudzona przeźroczystość.







Na zimę Breneńską


Z dala od miast. Bo i do miast – po co?
Kolebie się zimowy księżyc nad zimową łąką
i tnie na połowy wzgórze. Wilgnie z wolna
srebrna, ciężka lawa na podołku dnia.

Otulony zimą i niemal kompletny
w tym przyleganiu do sensów, kryjesz
dłonie w poszyciu kurtki, idąc
jak las, co właśnie zrzucił z siebie

ptaki. A droga się wznosi
pod stopą i lekkie
zdają się ślady – świadectwo
tego, co było – nie było, więc

godne wspomnienia. Przesypuje się
zima w tykwie doliny. Nawet
zakończenie wiersza zagubi się w pyle,
jakby jednym były koniec i początek.