środa, 25 lutego 2015

Narzędzie


I

Tak więc czym jest to narzędzie,
które – jak się zdaje – wypełniam, a może
to ono umacnia
moje kości,
pionowe ściany mięśni,
po których wspina się
zawsze nowe pragnienie?

II

Dziś noc bezwietrzna; wiatr
nie przepędza gwiazd,
mogę rozmawiać
z nimi jak ze sobą
o tym szczególnym zimnym urodzaju.

Odłożony niby
motyka w wilgotnym srebrze; albo
przyłożony do bujnego żywiołu,
by ciąć.

III

Co się wypełnia, co
w nas i dla nas się gotuje?

Na ile to, czym czynisz
jest twoim, tylko twoim?

Czy może nie należy
do ciebie – jak chłód,
sen zwierzęcia,
brzeszczot błyskawicy?

Idziesz na rękach
przez pole dzierżawne
i głośno krzyczysz:
Oto trzymam ziemię
w urodzajnych dłoniach.

Nieświadom swej całej
przewrotnej niewiedzy.






środa, 18 lutego 2015

W pomniejszeniu


Na pewno było na tyle zimno,
by rozpalić piec, może
nawet i ten drugi, wytropiony
przez wiatr, który uderzał
w okiennice tamtego
pokoju, pokazywał palcem.

A zupełnie o nim zapomnieliśmy,
skrytym za pluszową kotarą.
Był jak stary
zawstydzony czymś aktor.

Po drugiej stronie
rzeki, za wzgórzem, miasto
zmniejszało się, przykładając
do naszych oczu odwrotną
stroną lornetki kominów. Dzięki
nim patrzyliśmy głęboko
w ziemię.

Aż my sami zmaleliśmy
jak słowa zawinięte w liście,
które płonęły,
dając biały, dobry dym.






środa, 11 lutego 2015

Po latach


Miasto odcina się od
fabrycznej dzielnicy pustką
rozpiętą między falistą blachą (morze)

a zielonym snem (westchnienie Penelopy?);
po co komu te długie cienie hangarów
i rdzewiejące dni,

gdzie pracuje tylko echo
kroków tego, co właśnie
zechciał (żeglarz, w pijanej odwadze) pójść

na skróty, wybierając
formę ugody z losem,
który wyznacza

drogę od stóp do głów
i każe przechodzić
samego siebie

wskroś wypalonych na mrok cegieł,
prosto na czerwone światło
komina, błyszczące jak

oko nocnej ryby
nad kołyską, łzawiąca dioda
wyłącznika.







środa, 4 lutego 2015

Połów


Najgorzej było przebijać te
czarniejące w dłoniach stworzenia.

Bezgłośna, nierówna walka.
Przez to cały połów

marniał i żuliśmy
jego wspomnienie jak kwaśny chleb.

No i tyle wszystkiego. Już
lepiej było siedzieć w

domu, grzało słońce; potem
gasło w chropowatej ziemi

i ręce zaklepywały światło
jak przybrudzone nasiono.

Kilka rzeczy z tych czasów
na pewno było lepszych,

choć mniej męskich. Rzeka
dudniła w uniesieniu.

Nie wszystko jest dla
ludzi. Nie ma co.

A potem góry
zrywały się z haczyków

i teraz jest tam
zupełnie płasko.