środa, 19 października 2022

Drwale

 
Na krótko przed tym, zanim w ciało drzewa
wgłębiła się zębiasta piła, ruszył
świt z całym dobrodziejstwem. „Czasem miewa
się dobre dni” – siedzieli na pluszu

zieleni, gryząc zatęchły słonecznik. Na prawo
parowała darń, wilgoć sunęła metodycznie po siekiery
twardym ramieniu i dalej srebrnym szykiem przez kulawą
cienistość olch, wychodząc z lasu, gdzie trawy ugięły

swą dziewczęcą wiotkość i wilgotna glina
wzięła w siebie ich poszum. Niżej zresztą
nie było nic, co mogłoby zaczynać
jakąkolwiek opowieść – las wytłumiał przeszłość.

„Od siedzenia w tym bagnie tyle lat mam portki
wiecznie mokre. Reumatyzm” – rzekł jeden, wstając. I zaklął,
jednocześnie pocierając policzek szary i szorstki
jak mur sierocińca, na który nałożono niewidzialną szpachlą

gips przemokłej zieleni i nieba – tak obca
była ta przestrzeń, ta chwila, że ptak ją wziął za klatkę, a oni
zgasili niedopałki o gumowy obcas,
wdmuchnęli resztę dymu z kaszlem w tutkę dłoni

i zabrali się, gwiżdżąc, za spuszczanie drzewa –
tą metodą, której przed laty uczyli ich ojcowie
lub bracia matek i jeden drugiego zagrzewał
do żwawszych ruchów gestem pozbawionym słowa,

aż rosochaty kosmos upadł z hukiem, niszcząc
fragment innego, nieobcego świata i wtedy plama
zieleni zwinęła się, tworząc tunel – dokąd? Siedli blisko
siebie. „Gdybym rzekł, że mi nie żal, to bym, psiakrew, skłamał”.