środa, 26 listopada 2014

Sekretny portret


Raz z brodą, kiedy
indziej gładko wygolony
i lśniący
na tyle, na ile pozwala
kuchenne światło.

Sekretny portret, oto całe
jego bogactwo.

Wszystko niby uporządkowane,
nawet drobinki przypraw
w zielonym zeszycie.

Przemawia cicho, bardzo dyskretnie,
jakże więc to możliwe,
że słyszę go tak wyraźnie?

Krople zimnego deszczu
na gałęzi przy szybie
zbliżają się do siebie
jak dwa słowa,
para przeźroczystych kolibrów.

Patrzy na swój portret
odbity na skórze wody.

Zapina pasek
o dwie dziurki dalej,
żeby zmieścić jak najwięcej
siebie w dwóch kroplach,
które, kto wie, może jednak się połączą.







środa, 19 listopada 2014

Klucze


Przychodzi do domu po ciężkiej, naprawdę
ciężkiej robocie, wiesza marynarkę,
zupełnie jakby malował na nowo
ścianę, odkłada chwilowe życie
na półkę, jednym ruchem
poprawia obydwie krzywizny
i tak gaśnie dzień, nie tyle
wokół, co w nim.

Teraz jeszcze
najważniejsze wiadomości, które
nigdy nie są na tyle pomyślne,
by powiedzieć: Dziś dostąpiłem
czegoś wielkiego! albo:
Cieszę się, że to było
moim udziałem.

Nocą
zamyka swoje milczenie
w jeszcze pełniejszej ciszy.

Nie śni. Nie umie śnić.

Widzi niekiedy twarze,
zarysy twarzy. Sylwetkę. Ale
przysiągłby, że to nie sen.

Rankiem
zdejmuje marynarkę z drewnianych
ramion. Sprawdza,
jak leży rękaw, od którego
odbija się niebieskawe ciepło. Wychodzi.
Słyszycie? W zaszytej aż przy
kolanie kieszeni dźwięczą mu klucze
do wszystkiego.







środa, 12 listopada 2014

W przededniu


Jak sądzę, wciąż obsługują
z niewyczerpanym zapałem nocne
kawiarnie, ale nie tu, gdzie
nie ma powodu wychodzić

poza założoną konstrukcję,
mającą więcej wspólnego
z murarką niż
efektownym portretem.

Dom skrzypi i czeka,
aż moja wycięta z tektury
postać postrzępi się
i zachwieje.

Czekam i ja i coś się
jednak zmienia, ale to coś
nie we mnie: raczej

kwitnienie zimy, zdobywanie
jej pierwszych zagonów,
zasiew zgłodniałego spojrzenia.

To krótki dzień: parują
godziny i znikają
tak szybko jak
trzask kry lub łamanej gałęzi.

Niechętnie odchyla się brama:
metal rozgrzebuje
ogniska nieskoszonej trawy
i robi się jaśniej.

Patrzę na ślady
kulejącego lisa,
który zostawił odcisk
w błocie jak hojny
napiwek, myśląc pewnie,
że w ten sposób
będziemy kwita.

Dotykam ich i gdy
podaję w drżących dłoniach,
mówię: zerwałem
dzisiaj kwiaty, które
wzrastały tutaj
jak ja w przededniu
ciemnego milczenia.






środa, 5 listopada 2014

Pod niebiosy


Za stajnią z czerwonej cegły,
gdzie trzymali konia
(prawie oficerskiego: połysk, mocne
pęciny), przerzuca
widłami ścięte zdrewniałe lebiody
na jedną stertę, cierpliwie, jakby
budował dom.

Jest ciepły listopad
i dłonie dopiero dojrzewają
do chłodu.

Ich twarda skóra
obleka księgę przemian.

Gdy nieopatrznie
zagłębi widły w glinę,
zadeptuje trzewikiem
żar ziemskiego bólu.

Rośnie sterta lebiod,
uschnięte drzewo
dobrych i złych wiadomości.

Wespnie się po nim
aż do ugorowanej chmury,
do miejsca,
gdzie pochowali
tamtego konia,
jego połysk,
jego mocne pęciny.