wtorek, 21 lipca 2020

W zmierzchu


Wieczór; kołyszą się w siatce
kalendarza dni. W pogodnym fresku
stodoły niczym nawy płyną tu bez przeszkód
przez wielkie zatoki pól. Posłańcy

przynoszą zawsze nierealne wieści,
czytając w naszych snach jak w stronicach
gazet – nawet ich szelest ku nam te przybliża
gesty, jakie zawsze wykonywać chcieli,

gdy wręczają przesyłkę gospodyni
nieustanne wiodącej spory
ze zdarzeniami zamierzchłej historii
jakby zaczyniała gorzki chleb. Pęk siny

kostrzewy kołysze się jak kotylion przy
piersi ziemi. Zmierzcha. Lecz czy właśnie
nie trwa jakiś karnawał? I drew kalekich zasiew
wśród wiórów tańczy – przyjąwszy

czerń ziemi ziarno zmienia barwę i samo sobie kłamie.
Koniec pewnego świata nie jest dla leniwych,
co chcą wszystko załatwić od ręki. Kto przywykł
do prostych rozwiązań, będzie zawiedziony. W bramie

staje, skrzypiąc, wóz z kruchym sianem. Noc nawilża
skórę wychudłych koni, by po chwili –
gdy księżyc wykuje swą idealną tarczę – zmylić
ich i nasz wzrok: ten mglisty, dotkliwy żal.







środa, 15 lipca 2020

Nie dla pieniędzy, to pewne


Nie dla pieniędzy, to pewne,
zostałeś tutaj, wynajmując
tę klitkę nad sklepem
przy stacji benzynowej. Widziałeś codziennie…
Co zresztą mogłeś widzieć: żmudną
pracę dystrybutorów, pulsującą
gdzieś wewnątrz ziemi, zmieniające się
cyfry na wielkiej reklamie, przykazania
kołyszące się na napuchłych balonach. Niemal
widziałeś ten cały Styks i powietrze
drżące nad pianą betonu. Słuchałeś
szczęku nalewaków, ich wytrwałego
rytmu. Czułeś zapach
benzyny płożący się dzień i noc
nad twoją wyspą lub unoszący się
jak samolot o przeźroczystych skrzydłach.
Zapach wchodzący w ubrania,
rozkrojony chleb, skute w połowie
płytki udające kamień. Podjeżdżały
samochody, ich właściciele załatwiali swoje
sprawy szybko, machinalnie. Oni też
nie robili tego dla pieniędzy, lecz z jakiejś
powinności, poczucia obowiązku, potrzeby
pędu. Ci, którzy byli tu dla pieniędzy – ten za kasą i tamtych
dwóch opartych o ścianę przy niebieskich
bukłakach – wyglądali na znużonych, wyciętych z tektury,
bezsilnych w swoich więziennych
pomarańczowych drelichach. Gdyby
zostało w nich coś z żaru młodych, odległych
lat, stacja pewnie wyleciałaby w powietrze,
pomyślałeś. A ty udzielałbyś wywiadu
lokalnej telewizji lub pozował
do niedbałych sinych fotografii jako jeszcze jedna
ofiara. Zresztą niepytany o zdanie. Ale
tego oczywiście nie chciałeś. Więc dziękowałeś im
w duchu, dziękowałeś za ich miękkie,
obłaskawione zapomnienie, sławiłeś
w myślach ich siwe policzki. Kiedy
rano ubierałeś się do swej
niby-pracy, czułeś z ulgą,
jak flanelowa koszula wciąż
parzy ci tors i przedramiona. Napełniałeś się
tym uczuciem do sytości, gotów
krzyczeć, dzielić się z innymi.
Nie dla pieniędzy, to pewne.
Z dobrego, zatankowanego po brzegi serca.







czwartek, 2 lipca 2020

A wieże katedr


Gorący podmuch, co ostrzem się wżyna
w majuskuł ciało i ściera z kamieni
gmerk stóp na drodze wychodzącej z Rzymu,
będąc z nicości, sam w nicość się zmieni.

A wieże katedr – wykres kardiografu –
w płaskich pustynnych falach nie zatoną:
płyną przez chmury i w końcu natrafią
na niebo, które jest ziemi koroną.