środa, 29 października 2014

Dwudziestość


o koła których 8
dobrze wy wiecie gdzie rzeźnia

Józef Czechowicz, Śmierć



Zjechaliśmy na parking, choć
nic nie mówił; nie powiedział więc:
Teraz zatrzymaj się,
opowiem ci tę historię. Czy coś
w tym stylu. Nie. Zjechaliśmy
na parking, by rozprostować nogi,
by zapalić pod drzewami,
które zawsze, nieco naiwnie,
zwierzęco, uważałem za schronienie. Jakby
wiatr mógł całkowicie
schować się
w kształtach ginących ogni.

Przyda się chwila, wskazałem
głową na silnik. Tak, odpowiedział, poza tym
w ogóle nie ma przyśpieszenia.

Dym stworzył jeszcze jedno
drzewo. Owoce kropel
zawisły na nim – trwały,
dopóki było. (Teraz jestem
daleko, ale nadal pod
tym samym splotem
śmiertelnego płótna).

Gdy byłem młody, zaczął, pracowałem
dwadzieścia dni w rzeźni, tam,
gdzie teraz jest pawilon
z modą, i dwudziestego
pierwszego usłyszałem: Chcesz
zabić sobie krowę?

Dym bielał jak śnieżne posągi.
Stopniał, opadł na równinę.

Jedziemy? – rzucił. Wsiadając,
zapytałem, jak to właściwie
się skończyło. Wzruszył
ramionami:
Nijak. Jeszcze nie dałem
wiążącej odpowiedzi.





środa, 22 października 2014

Być może słońce


Być może słońce
było tak bardzo
nasze, że nie oślepiało
tylko nas,
idących pod jego
skraplającą się sekwencją.

Byliśmy, szliśmy – długo,
jak najdłużej.
Widomi.

Teraz została tylko
biel poranków
każdej pory roku.
Bieg przez śnieżność,
widzialność, niewidzialność.
Przez niekończącą się dolinę.







środa, 15 października 2014

Warunek


Usadowiony na progu
chłodnej, murowanej kapliczki,
patrzę na ciężarówki w drodze na północ.

Oto one: skłonne dzwonnice,
chcące ocalić dźwięk swej trwogi. Zagubione
w odlocie ptaki. Czerwona smuga
ich drżenia przepala czarną listewkę lasu.

Byłbym szczęśliwy (zapewne) i spokojny
jak urzędnik średniego szczebla
w drabinie sięgającej cesarskiego tronu
(lazurowa pinezka
w samym środku
mapy dostatniego imperium), gdyby

to, co powstaje u zbiegu
wyboistych okoliczności (kapliczka
nadal jest zimna) przyjmowało
lekkość ptasich piór,
cienkich, pneumatycznych kości, białej
od obłoków krwi.

Lecz także
miało wagę przelotu
wróżebnej jaskółki
między dwiema skałami,
które stoją jak bezbarwna cisza
domykająca
najważniejsze ze słów.






środa, 8 października 2014

Z jednej strony na drugą


Puste światło, jak po przelocie
jastrzębia wskroś wysokich
chmur; oto co
towarzyszy wielu
z tych, którzy urodzili się
wtedy i trochę później lub trochę
wcześniej, tam
i nieco dalej.
A nie opuszcza również i mnie.

A może to wir, którego
nie możemy rozpoznać?
Znak. Albo coś, co odmienia
i przenosi
nas z jednej, powiedzmy, strony
granicy na drugą?

Zamykam oczy
i liczę mosty.

Czy wszystko uda się wytłumaczyć
marzeniami o skrzydłach?
Zresztą: jak latać
w zamglonym powietrzu
nasączającym ściany
kolejnych miesięcy
ospałą bezradnością.

A mgła podchodzi
już pod same drzwi:
nie wiadomo – bardziej
żebrak czy bitne wojsko
zajmujące kolejną
zbuntowaną, dziką prowincję.

Przykrywam się chłodem
jak pierzyną.
Być może dlatego
tamte ptaki
nigdy nie odleciały.






środa, 1 października 2014

Dorosła praca


Pocięli wszystko; te drzewa i to,
co zamierzało
nimi być, czy raczej taki
(nie swój) wypełniało zamysł – w każdym razie
powstało pole gry,
wojennej rozgrzewki. Tam pnie
w śniegu, metrówki w glinie
białej i lekkiej.
Zabawy w pierwszy, drugi
front, panterki, obok dorosła praca.

Rzeka traciła bieg, mijał jej czas
na rozmowach
ze sobą, cichą; a ciała
wysychały, jakby w tym
widząc świętość. Ziemia
nabierała szarości
z odwróconej studni. Co było
jak dobywanie
nieśmiałej nadziei.

Dzikie zwierzęta
oswajały się w jedno

popołudnie z dłonią lub śmiercią, a otwarty
przez siekierę pień padał wielokrotnie,
w coraz wolniejszym tempie.

Sobota. Dzwony w sennej jasności,
pod korą odmakające echo.

To było najtrudniejsze:
wyzwolić się z dźwięku
zaciąganego łańcucha.

A potem zwozili wszystko
przez ów glinny śnieg;
spocone obwiązując karki
południowym powiewem
odległego ciepła.

Do dziś musimy żyć
z tamtą niełatwością.