sobota, 19 grudnia 2020

Zakład

 

Patrząc na niebo z tarasu przygodnych palaczy,

gdzie gwarny dzień gromadzi tłumy, zaś głusza

nocy pozwala w samotności widzieć tę jak się patrzy

świetlnych odruchów kołyskę, co niewątpliwie porusza

skrywany styk neuronów jak splot rąk Perseidów… 

                                                                            [I choćby

przyszło zaćmienie słońc, księżyców – teraz już zobaczysz

zawsze swe odbicie w tym porysowanym gwiazdami 

                                                                     [lustrze; pokusa

patrzenia jest silniejsza od strachu przed skutkami groźby,

którą los zapewne i ciebie zechce obsobaczyć,

obojętne: w dzień gwarny, letni czy w noc smutnie 

                                                                         [mroźną     

i samotną, która wżera się w każdą myśl i spina usta

do bełkotliwych zapewnień. Na próżno

wsparty o poręcz dymu odgarniasz znad oczu

lot gwiazd jak kosmyk snu; balkonowej atmosfera sceny

narasta i choć nic lub mało rzeczy może cię zaskoczyć,

kiedy wszystko to, czego udało nam się zaznać, 

                                                                        [jak wiemy,  

zdaje się biec uparcie do jakiegoś z grubsza znanego finału

popychane wiosłami trier nieuchronnego losu,  

to nieodmiennie przejmuje cię żalem Eros odsunięty 

                                                           [na odległość strzału,

który znów chybia, przegrywając zakład z bratem 

                                                                        [Tanatosem.


niedziela, 13 grudnia 2020

*** (Poczuć ból...)

 
Poczuć ból mięśni tuż ponad kolanami, być może
poczuć go po raz pierwszy – jakby nagle
dotknęła cię zwilgotniała noc ziemi, w swym uporze
wytrwalsza od wszystkich żywiołów, tak trwająca
jak zastygłe, przesiąknięte swym istnieniem morze
pokłute igiełkami łódek pod połyskiem żagli,
które rosną i giną jak drzewa wraz z zachodem słońca.

Poczuć ból; i niech w tym bólu będzie wszystko,
co dane było odczuć tam, kiedyś przy każdym wysiłku:
dłoń nad słowem jak plecy nad ziemią pochylona nisko,  
tak wielu trudom (nie swoim) właściwa poza; gdy w stronę
przepowiedzianą ruszasz, czujesz na policzku   
gramaturę łzy dążącej resztką mizernych swych sił ku
temu, co im bardziej wyschłe, tym bardziej złaknione.  







środa, 18 listopada 2020

Otwarte okna

 

Zegar drży i waha się, wydrapując minuty, w szybach
otwartych okien. Ciszy niewidzialna rtęć powoli zastyga  
na wielkim termometrze, którego jedynym celem
jest, byśmy gorączkowych uczuć nie zaznali wiele.

Im mniej, facet, wiesz, tym krócej, facet, jesteś
przesłuchiwany, mówią weterani konspiry. Przestrzeń
zwija się, gdy zapada szorstki, brudny mrok
i chmury gubią się w ciemności, myląc krok.

Siedzę w tym wąskim paśmie złota, które
żebrzącej ulicy rzuca latarnia. W dawnym stylu
jest żywić się światłem; ono przechodzi przez skórę 
i musuje w przełomach żył jak wapno imponderabiliów. 



wtorek, 3 listopada 2020

Pod dotykiem

 

Nawet nie widząc, tę poznałbym łatwo 
zapadnię w każdym namacalnym słowie 
jak brzeg niknący pod językiem wody, 
gdy jedna siła ustępuje drugiej. 
Nawet jeżeli nie słyszałbym, mowa 
tamtego wzgórza, na które mozolnie, 

w zapamiętaniu piąłem się, szukając
 
miejsca jasnego, bez drzew, bez kamieni,  
ona jak wyschły cierń dotknąwszy skórę, 
bliznę zostawi na moim ramieniu, 
z którą nareszcie – i jakże stanowczo! – 
nie będę umiał rozstać się ni zgodzić. 


niedziela, 18 października 2020

Pentimento

 

Zanurzony w bezgłośnym świcie ład –
jakby zadbał o to  
ktoś pracujący w magazynie narzędzi:
dwa, trzy tarniki modrzewi,
narzynka urwiska, bukfel czerwonego muru,  
namokłe pędzle topolowych cieni. Pola  
złożone na pół tam, gdzie niebo
wpasowuje się w chłonną glinę,
uzdy i siodła wzgórz
zatrzymanych w wyskoku. Wskroś
wóz jadący błotnistą ulicą
i koń ze wzdętym brzuchem, kołyszący
na boki ciężar. W ciszy
gromadzą się obłoki, narasta
to, co widziałem, potężnieje, czego nie widzę.
Ogromnieje porządek wszystkich rzeczy.









środa, 14 października 2020

Takie wysokie niebo

 
Takie wysokie niebo, taka
rudość liści. I ziemia
taka nośna. Nic tylko stać i patrzeć
jak w przymierzalni zachwytu.

Tam wciąż ta zieleń tkana ze świergotu
ptaków tak doskonale
ustrojonych w szarość.

Takie głębokie studnie,
takie omszałe echo.
Tylko nasze wołanie
cicha i ciemna księga. 






 

sobota, 3 października 2020

Służebność


Tak, chcę przypisów,  
niezbędnych objaśnień. 
To ich szukając, zagłębiam się w mroki  
dolin płynących pomiędzy wyspami 
miast, między skalną 
białością obłoków. 
Ale cóż znajdę, nic mi nie wiadomo. 
Musiałbym narodzić się znów i znów, 
świadomy przyjścia, pewien swego celu. 
Więc wciąż mi mało 
tych objaśnień, kluczy 
do moich palców, mięśni, oczu 
i tej, co w nich jest, 
albo jest pomiędzy, 
krótkiej, zbyt krótkiej zawsze, służebności. 








piątek, 25 września 2020

Kształty

 

Pod grubą skórą wczesnojesiennej pogody,
gdy gotują się krople wiśni i piaszczysta droga
wybiela się ze wszystkich sił przed horyzontem,

nic nie jest bez winy, także kroki
obchodzące przestrzeń bardziej niż ten, który
je stawiał: budowniczy żywych, niknących pomników.

Teraz trwa targ (pamiętasz?) i spowiedź poszarzałych jabłoni;
obłoki płyną, niepowstrzymane. I jakże
wysoki jest brzeg lata, odmykający usta rzece

cichej dotąd i gęstej jak wędrowny
cień. Dłonie garniec formują, a to jest kształt echa,
co zastąpi tu z czasem nasz zanikły głos.
















poniedziałek, 21 września 2020

*** (Tyle przepadło zostawionych zim…)

 
Tyle przepadło zostawionych zim za
sobą, że zliczyć dziś trudno – tyle
przeźroczystego, cierpliwego zimna
na kartach nieaktualnych katalogów
mód zalegających w poszarzałym pyle,  
tyle liter, wyrazów, zdań, a wśród odłogów
jeszcze przedmioty ocalałe cudem
z przeprowadzek albo zaników pamięci.
Raczej należy wyzbywać się złudzeń:  
nawet będąc pełnym najlepszych intencji,    
i tak nie wiesz, co niesie przyszłość; nie poradzę
nic ni ja ani nikt na ten mechanizm
zagubienia; jakbyśmy bowiem mocno nie kochali,
ciężar tych uczuć nie popchnie wskazówki na wadze
czułej na wszystko prócz westchnień i mającej za nic
całe to trudne piękno prostej ludzkiej skali.  







poniedziałek, 14 września 2020

W pięknie epoki

Uśmiecha się,
kiedy we dwóch chcą go stąd zabrać,
siedzącego na wiklinowym zydlu
pod rozstrzelaną ścianą,

przy torach, na tyłach
opuszczonych garaży.
Przejeżdża pociąg, letnie w swoim blasku
światła migocą z pośpiesznym zapałem.

Skrzypi narożny dom
niby łódź przemytników
wiozących dusze. Szlaban
przemawia w uniesieniu.

Ten, którego zabierają,
szepcze, że chce tylko patrzeć
i że nie robi przecież
niczego złego.

W pięknie jego epoki
zakwitł i znikł cały ten cichy zachwyt.
Musisz na nowo zapleść warkocze
tamtych spojrzeń. Uprzątnąć mrok. 







poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Starzec na rynku


Starca spotkałem na rynku
jednego z miast nadmorskich,
gdy lipiec dni swych resztę
tracił. Bez wątpienia
szalony był ów starzec, szalony. Przemawiał –

jak mają w zwyczaju inni
jemu podobni – niemal
bezgłośnie, w rozchełstanej
koszuli, tam, w tym mieście
złotem opitym, drżącym,
gdzie nikt go słuchać nie chciał,
nikt prócz surowych murów
i duchów: tych realnych
i tych, co są zmyśleniem.

Zmarnowane są, mówił, nasze nogi
drogami bez celu, ręce
zmęczone dotykiem, po którym
nic nie zostaje w garści. Żołądki
wytrawione kwaśnym jak wino
poczuciem niespełnienia,
język splątany, ciemny,
nieumiejący nazwać.
Jest – tak! – jest czego żałować.
Lecz czy żałować przystoi?

To mówił, ja zaś z jego
czytałem warg – tych żagli
przy maszcie ciała,
u rąbka dumnej flagi
twarzy, na rynku miasta,
które opite złotem
przejmuje posag lipca
i nieustannie trwoni,
kładąc go w każdy wieczór
na grząskiej, chwiejnej bieli,
ruchliwych bliznach morza.







niedziela, 23 sierpnia 2020

By widzieć


Napracowałaś się, nocy!
Ciemni się jeszcze po twym
odejściu igliwie, chmury
mają czarny oddech. Tyle
uczynków – każdy na swój
sposób miłosierny. Kiedy
zagarniałaś ziemię, niewidoma,
również my zamknęliśmy
oczy, by widzieć więcej.
I trwał ten cierpliwy test.







Stan posiadania


Macie swoich poetów,
z których nie zostanie zapamiętana
ani jedna linijka.

Macie swoich bohaterów,
o których kiedyś
w ciemnej sieni bezsenności
nie będziecie mogli myśleć
inaczej niż z niesmakiem.

Macie swoich proroków,
którym trudno było pogodzić się,
z istnieniem jakiegokolwiek kraju.

Macie swoje place,
na których wygłaszają przewrotne kazania
wasi kaznodzieje.

Macie swoich uczonych,
którzy sądzą,
że licząc pieniądze,
nie muszą już liczyć się z faktami.

Nie macie wstydu i opamiętania,
ale któż dzisiaj
chciałby używać tych przestarzałych pojęć.

Macie swoich aktorów,
sędziów i striptizerki.

Macie wizję swojego raju
z wieżyczkami strażników.

Macie swoją gardłową mowę,
w której opisujecie
kulisy handlu i pogodę zamorskich kolonii.

Macie swoje
zwinne koniki
i szczere zadziwienie
wobec bezgrzeszności gotyku.

Macie swoje świątynie,
do których zapraszacie każdego
z wyjątkiem Boga.

Niektórzy nazywają was barbarzyńcami.
Ale wy nie jesteście barbarzyńcami.
Barbarzyńcy mówili:
to jest kamień,
to ogień, to krew.
To szczelina rany,
przez którą wycieka
coś lżejszego od krwi.

Barbarzyńcy mówili:
chcemy waszych kobiet i ziem.
Nie mówili: pragniemy waszego szczęścia.

Barbarzyńcy brzydzili się kłamstwem.
Mówili: gniew, chuć i śmierć.
Barbarzyńcy nazywali rzeczy po imieniu.
Wy boicie się rzeczy.
Boicie się imion.

Spoglądacie z nadzieją
na Alaryka,
ale on okazuje wam
jedynie pogardę.

Ślecie zachęcające poselstwa do Attyli,
ale on nie zaszczyca was odpowiedzią.

Jak daleko wam do barbarzyńców!

Nie wystarczy składać ofiary z ludzi
ani grzać się w migotliwym błękicie
palonych ksiąg.

Stajecie przed nami
ze swoim stanem posiadania.
Krzyczący, lecz niemi.
Uzbrojeni w szaleństwo, ale bezbronni.
Pozbawieni okrutnego wdzięku
swoich dostojnych poprzedników.







środa, 19 sierpnia 2020

Inne szaty


Najbardziej urągali,
którzy jeszcze niedawno
podobne przywdziewali szaty
na poddane temu samemu słońcu
w gruncie rzeczy te same ciała. Najbardziej
ci szydzili, których tu poiła
ta sama woda, powietrze
obejmowało nie inne, lecz to.
I dykcja ta sama wprawiała w zdumienie
umysł przyjezdny, a ich matki modom
tym samym z drżeniem hołdowały niegdyś.
Dziś oni radzą: Kiedy inne szaty
wdziejesz, stare bieleją jak akt oskarżenia.
Spal je co prędzej, dymu się pytając,
co jeszcze zdradzić by cię mogło. Kiedy
po wszystkim, udaj się odziany
godnie, w purpurze, udaj się na obce
ulice, place. Gdy zwać chcesz je swymi,
obce pozdrawiaj statki, które zwożą z morza
na swoich burtach czerń wody i sól
.

Roznosi wicher zimną garść popiołów
starych ich szat. Wszystko pogrzebali
inne. Cóż pozostało?
Zapomniały o nich
dawne zaułki, w ruinie zaś nowe
z płonącej słomy jaskrawe pałace.

Kłamstwem bezdomne wypłukują usta
z okruchów dawnego bolesnego akcentu.







sobota, 1 sierpnia 2020

Dwadzieścia i dwa


To jedno z najpiękniejszych i najbardziej tragicznych polskich pokoleń…


Dwadzieścia i dwa

I
Świat jest zamknięty w kropli potu;
czyni swój obrót, płonie, gaśnie
i wznoszą się strażnicze wieże
nad rzeki nurtem niby mosty
w zwierciadło wbite twardym okiem,
i noc zastyga nad polami,
mchu chroniąc ciepłą, miękką nagość,
a rysy drzewa gubi w sobie
mrok tkany z krzyku wronich skrzydeł.

Ty jesteś nocą. W drobnych dłoniach
światło ogrzewasz; przed wichurą
osłaniasz płomyk księżycowy
i ziemię spinasz z nieba czernią.
Gdy się przetacza ziemska kula
przez biały kosmos, gwiezdną zimę,
twój szept jej zmienia trajektorię,
twój szept i oddech, i pragnienie.


II
Gdy czerń tężeje obca, mroźna,
dłoń twa przecina mrok na części.
Zapalasz lampkę niby płomyk
w winnicy pośród liści ciemnych,

granatu niebios i owoców.
Odbierasz szmerom ich niepokój,
tłumaczysz mowę szaf i zasłon.
I wzywasz sen skinieniem jednym.

To wszystko dzieje się tuż obok:
wszystko to widzę i pamiętam.
Lecz by to wiarą swoją objąć,
noc całą piszę twoje imię.


III
A potem cisza jak popiołem
zabarwia mocny sen zwierzętom
u wodopoju grząskich blasków;
i my podobnie: pozbawieni
ociężałości ciał i myśli
chłoniemy tylko swoją zdobycz,
gryząc powietrza mleczne piersi.
Błogosławimy, co nam dane.
Dotknięcie ręki, której nie ma,
nieistniejący szmer oddechu,
sprawy bez czasu, czas bez świata.
Wsiąka atrament w dźwięk mięsisty
rogów i fletni, i ostrzałek
przez rdzę dotkniętych i mijanie.
Skorupy wszystkie wiatr zamiesił
w chlebowym cieście. Świt nastaje
nad gęstą siecią pełną zimna
białych żarówek. Wąskie domy
znów wypływają na powierzchnię.
Usta przy szybie szepczą słowa
zbyt ciepłe na tę porę roku.
Jeśli więc jesteś – wstrząśnij światem
lub ziemię moją w śnie ukołysz.


IV
Wiersz się odkłada w słojach ciała;
widzę twarz twoją, jego kontur.
Patrzy przez palce; i wystyga
grafitu strumień. Oni także

żyli jak ślepcy. Jak inaczej?
Pod gruzem stycznia od miesięcy
schowany ból i płacz wysychał
na białe wióry. I miłośnie

wchłaniało światło blask ofiary.
Dziś wsparte sobą śpią jabłonie,
sen dobry jest ich i spokojny,
pnie spęcznia gorzki sok ich wierszy.


V
Świat niknie w ostrym białym smutku.
Przychodzą duchy znad mokradeł
i piją wodę niczym wódkę,
co gaśnie w ustach przeźroczystych.
Grzeją się chwilę i odchodzą.
Noc ślizga się na tłustym bruku.
Noc, co używa ramion twoich,
by spoić pieśni lotny okruch.


VI
Teraz już tylko pola puste.
I dni oddechy jak świtanie.







wtorek, 21 lipca 2020

W zmierzchu


Wieczór; kołyszą się w siatce
kalendarza dni. W pogodnym fresku
stodoły niczym nawy płyną tu bez przeszkód
przez wielkie zatoki pól. Posłańcy

przynoszą zawsze nierealne wieści,
czytając w naszych snach jak w stronicach
gazet – nawet ich szelest ku nam te przybliża
gesty, jakie zawsze wykonywać chcieli,

gdy wręczają przesyłkę gospodyni
nieustanne wiodącej spory
ze zdarzeniami zamierzchłej historii
jakby zaczyniała gorzki chleb. Pęk siny

kostrzewy kołysze się jak kotylion przy
piersi ziemi. Zmierzcha. Lecz czy właśnie
nie trwa jakiś karnawał? I drew kalekich zasiew
wśród wiórów tańczy – przyjąwszy

czerń ziemi ziarno zmienia barwę i samo sobie kłamie.
Koniec pewnego świata nie jest dla leniwych,
co chcą wszystko załatwić od ręki. Kto przywykł
do prostych rozwiązań, będzie zawiedziony. W bramie

staje, skrzypiąc, wóz z kruchym sianem. Noc nawilża
skórę wychudłych koni, by po chwili –
gdy księżyc wykuje swą idealną tarczę – zmylić
ich i nasz wzrok: ten mglisty, dotkliwy żal.







środa, 15 lipca 2020

Nie dla pieniędzy, to pewne


Nie dla pieniędzy, to pewne,
zostałeś tutaj, wynajmując
tę klitkę nad sklepem
przy stacji benzynowej. Widziałeś codziennie…
Co zresztą mogłeś widzieć: żmudną
pracę dystrybutorów, pulsującą
gdzieś wewnątrz ziemi, zmieniające się
cyfry na wielkiej reklamie, przykazania
kołyszące się na napuchłych balonach. Niemal
widziałeś ten cały Styks i powietrze
drżące nad pianą betonu. Słuchałeś
szczęku nalewaków, ich wytrwałego
rytmu. Czułeś zapach
benzyny płożący się dzień i noc
nad twoją wyspą lub unoszący się
jak samolot o przeźroczystych skrzydłach.
Zapach wchodzący w ubrania,
rozkrojony chleb, skute w połowie
płytki udające kamień. Podjeżdżały
samochody, ich właściciele załatwiali swoje
sprawy szybko, machinalnie. Oni też
nie robili tego dla pieniędzy, lecz z jakiejś
powinności, poczucia obowiązku, potrzeby
pędu. Ci, którzy byli tu dla pieniędzy – ten za kasą i tamtych
dwóch opartych o ścianę przy niebieskich
bukłakach – wyglądali na znużonych, wyciętych z tektury,
bezsilnych w swoich więziennych
pomarańczowych drelichach. Gdyby
zostało w nich coś z żaru młodych, odległych
lat, stacja pewnie wyleciałaby w powietrze,
pomyślałeś. A ty udzielałbyś wywiadu
lokalnej telewizji lub pozował
do niedbałych sinych fotografii jako jeszcze jedna
ofiara. Zresztą niepytany o zdanie. Ale
tego oczywiście nie chciałeś. Więc dziękowałeś im
w duchu, dziękowałeś za ich miękkie,
obłaskawione zapomnienie, sławiłeś
w myślach ich siwe policzki. Kiedy
rano ubierałeś się do swej
niby-pracy, czułeś z ulgą,
jak flanelowa koszula wciąż
parzy ci tors i przedramiona. Napełniałeś się
tym uczuciem do sytości, gotów
krzyczeć, dzielić się z innymi.
Nie dla pieniędzy, to pewne.
Z dobrego, zatankowanego po brzegi serca.







czwartek, 2 lipca 2020

A wieże katedr


Gorący podmuch, co ostrzem się wżyna
w majuskuł ciało i ściera z kamieni
gmerk stóp na drodze wychodzącej z Rzymu,
będąc z nicości, sam w nicość się zmieni.

A wieże katedr – wykres kardiografu –
w płaskich pustynnych falach nie zatoną:
płyną przez chmury i w końcu natrafią
na niebo, które jest ziemi koroną.







wtorek, 30 czerwca 2020

Odciski na palcach Niny Minione


Nina Minione lubiła Becketta;
wydrukowała nawet jeden jego
wiersz w półlegalnym piśmie
prostodusznych anarchistów (w winiecie
stylizowana literka A w kółeczku niby
brelok skapujący ze stacyjki). Stąd
wiedziała, jak mijały
letnie dni tym, co szli
złączeni rękami
. To mogło
się podobać, chociaż przeklinała
twarde klawisze eriki. Ktoś
to musi przepisać – tłumaczył cierpliwie
jej późniejszy niedoszły mąż, więc
zawijała twardniejące opuszki
bielą z tamtych wzgórz,
aż pozostała po nich
papilarna linia
olbrzymiejącego sierpniowego horyzontu.







Płaszcz z futrzanym kołnierzem


Pelisa z szarego jak dobrze namydlony sen,
może nazbyt stonowanego
materiału – w każdym razie
w guście epoki. Kołnierz z nutrii,
brązowy, podbicie, jeśli było, pewnie
owcze. Kołnierz drapał w młode
nienawykłe do golenia szczęki, gdy
obracało się głowę – strażnik
limes, za którymi
dopiero można stać się
mężczyzną. Ale kiedyśmy
dorośli na tyle, żeby
używać ciężkich, trójdzielnych maszynek
z metalu, nikt nie chciał już
wkładać szarozielonego płaszcza z kołnierzem
z nutrii, tym pasem kłującej
rdzawej pamięci na falistym
poszyciu wiecznotrwałej zimy.







sobota, 30 maja 2020

Inaczej niż jest


Tak dziki był to kraj, gdyśmy tu przyszli. *

Thomas Hardy, Domostwo



To wszystko musieliśmy
wykarczować i wcale nie było
tutaj tak jak jest.
Tarasy i staw, w którym dzieci
łowią chłód w dni lata
i żaby. Spójrz: tamto. I tamto. Również
to – dostrzegasz różnicę? Nawet
skrzyp drzwi jest nasz
i krata w oknie
wbita między jawę a sen.
Kapryfolium kwitnie; i czy to nie o tym
aby pisano wiersze? Możliwe.
Jedno mnie ciekawi
bardziej niźli świat odręczny:
czy tutaj umrzemy, schyleni
nad ziemią gruzłowatą, niełatwą?
Czy w szpitalnej bieli, dławiącej
jak pustka? Raz spłodzeni,
odżyliśmy znowu. I nasze dzieci
wzrosły. Trzeszczy podjazd
z desek pod końskim kopytem.
Pachnie pot zwierząt. Lato
wykuwa grotę w ciężkim powietrzu.
Nasze piersi unoszą się miarowo.
Nie wiem, dlaczego, lecz chcę, byś to wiedział,
powiedziała, gdy nad tą będziemy
lecieć niską ziemią.


* Przeł. Zygmunt Kubiak

czwartek, 28 maja 2020

Zmiana świateł


Gdy na światłach skrzyżowania
zwinnie przesunęła
całe swe ciało z przedniego
na tylne siedzenia,
żeby znaleźć jakąś czapkę z napisem
New York, jak się zdaje, albo jeszcze
coś innego, nie dojrzałem, przez ciszę
panującą – tak czułem – w tej bryle
blach, powietrza, plastiku
sunąc dłonią, nadgarstkiem, przedramieniem,
całym ucieleśnieniem dotyku,
pierwsza – pamiętam – zabłysła gwiazda,
chcąc odwrócić uwagę pulsującą skargą
od jej poszukiwań, ruchu, od niej samej i zaraz
wstydnie zaniosła się chmurą
jak płaczem. Na darmo,
na darmo się starasz
obłaskawić w pamięci szukającą i gwiazdę,
sens im nadać, widzieć je, jak wtedy usłużne
oczom. Zieleń chybotliwa światła, ruch
nogi hamującej tuż przed zjazdem
w lewo, płynnie jak w przelewaniu z pustego w próżne.







czwartek, 30 kwietnia 2020

Huśtawka w ogrodzie


W ogrodzie
wezbranym od dojrzałych chmur,
w zielonej gardzieli
traw niby w słodkim
przeręblu przeczutego lata

jedna chwila, gdy to, co w cieniu,
przechodzi niepostrzeżenie
w półcień, jeszcze nie światło.

Ten nieustanny, choć dla oka
niewidny ruch rzeczy.

W ogrodzie, pod zapadnią powieki,
gdy huśtawka przedziera się
z tamtego cienia w to niebo.







środa, 22 kwietnia 2020

Wygnani


Wygnani z raju, cóż poczniemy? Tyle
wokół niebezpieczeństw lub zwykłej szarości,

której istnienia nikt z nas nie przewidział.
W zapachu wapna, traw gnijących w cieniu

wielkich silosów w oddali, wydanych
na pastwę pustki. Wszechogarniający

stracony raj, zwijany jak taśma
po zakończeniu wyścigu lub nitka

drgająca w iloczynie ciemnych kołowrotków,
gdy biała koszula świta na starzejącym się ciele.







czwartek, 9 kwietnia 2020

Stoisz w oknie, gdy zamieć


Stoisz w oknie, gdy zamieć
jest u wrót wszystkiego.
Które to już święta,
które Zmartwychwstanie…

Tyle można mówić,
lecz język skostniały.
W cichej tajemnicy
fundowane wota.

Tak wiele zamarzło
w śniegu niespodzianym.
Wciąż ściśnięte gardło
niecichnącym płaczem.

Judaszowe ognie
wypalają drogę.
Tam las obity srebrem,
niepogoda w oczach.







wtorek, 7 kwietnia 2020

Napis


Jeszcze się mróz kołysze siwy w gałęziach nasypu,
lecz już go ku wieczerzy spycha ciepły stukot,

a rzeka biegnie dołem. Tak jest w każdym micie,
to jest: pamiętaniu rzeczy zbyt wędrownych.

Biją spod traw źródła, wypiętrzając glinę
w ciała krów, obłoków i ludzi, zarosłe

sierścią lasu zrudziałą. Dzwon zagrzewa ciszę
do snu jak do ataku. Kuleje płacz sowy.

Było, było, nie ma, jest. W drewnianym progu
drąży napis ciemny los jak żywot mrówki.

Znowu jest. Dat zakrzep przeczesuje słowa;
na stercie kamieni wiatr kaleczy język.

Stąd barwa i akcent. W zgrubieniach fioletu
zawiązuje spisek dymna późna północ.

I wróżbę odczytują z zaplotu pajęczyn
ci, co ulepieni z krwi, razowej mąki.

Że proporcem ich dłonie zmarznięte, którymi
dotykać jak słów będą kamiennego brzucha.







środa, 18 marca 2020

Wspomnienie


Śnieg w dolinie pod nawisem
czerwonego nieba. Jazda na łyżwach, jeszcze
niżej, w półkolu. Po przerywanym wzorze
jakiejś wielkiej, trzeszczącej
w szwach litery. Staw zamieciony
przez mroźną noc pod nasze
ortaliony. Konie w obłoku
pary na drodze obok, stukające
kopytami do wrót podziemi. W ufnych
oczach najciemniejszego z nich błysk niepokoju,
lęk, jakby usłyszał odpowiedź.







środa, 4 marca 2020

Jeden z tych dni


Jeden z tych niespodzianych dni,
kiedy można śledzić koty, patrzeć
z okna na biegnące, zwinne
cienie. Któryś z nich, utrudzony,
przeciąga się, przymyka oczy
jak aktor, który przyszedł wystawić swą sztukę,
jeszcze w szlafroku, po ciepłej kąpieli.

Jeden z tych zdarzających się czasem dni,
kiedy udaje się wytłumaczyć
tak wiele niejasności.
Wytłumaczyć ciemność burzy przed
błękitem, biel kwiatów przed czernią pnia.
Lekkość sadu przed ociężałością
ziemi. Siebie przed sobą.
Spełnienie przed oczekiwaniem.






wtorek, 25 lutego 2020

Katedra


Nie mogę być śmiertelnie
poważny. W zupełności wystarcza
mi odwieczna ludzka śmiertelność. Oczywiście,
przyjmowana z należytą powagą, lecz także
zrozumieniem, co w końcu
nie musi przywdziewać
rozciągliwej maski smutku.

Moje bose stopy
wsparte na ostrych łukach
skał. Moje ramiona
obejmują krańce archipelagu. Mam
i nie mam. Czyż to nie zabawne?
Czyż nie jasne, świetliste?

Koronę drzewa rozsadza to światło
i wiedzie w górę, wznosi jak szklistą katedrę.






poniedziałek, 10 lutego 2020

Kiedy w gorączce...


Kiedy w gorączce na głowę naciągasz ciężką kołdrę,
nie bierz tych, co przychodzą, myśli za zbyt mądre.
Zresztą, że domagają się typologii raczej
innej, z asyryjskich czerp czytników znaczeń,
tam kategorie właściwsze wynajdując chyba
zjawom sennym (patrz: Who is who, Aszur, bio Sennacheryba).

Więc od gorączki myśli sam będąc w malignie,
czekasz aż świat drżący do nich, drżących, przylgnie.
Wspomnisz jakiegoś gościa, co wisiał ci kasę,
monity twe kojąc frazą o tao poza czasem.
Lub dłonie, co ściskały – jak mocno! jak żarliwie! –
„Znaj pan bezmiar sympatii, jaką do pana żywię!”.
Kasjera na stacyjce, który co niedziela
chlapał marynarkę kawą, tak jakby udzielał
chrztu w celi. (Za nim klatki odrapany smutek
z widokiem na podwórze w mgle prania. Odprute
od ścian guziki okien ostrzem światła bladym   
nie trzymały fasonu ani też fasady.  
Ta pękała, niezdarnie klamrami spinana
wśród plam bzu, co schły szybciej niż po kawie plama).
Stracone: czas, akcje, gotówki stos (skąd?) albo i
powieści cykl niepowstały z braku dobrej woli.
Wyliczasz, odchylając głowę. Zimne drżenie.
Śnisz, że nie śnisz. Lecz umysł gorączkowo drzemie.  
Z wolna tracisz świadomość; mrok bierze twój teatr.
Czerń z odcieni wyprana siebie samą wypiera,
szklistości oddając pole i do ciebie prawo.
Chciałbyś móc unieść głowę, w oczy spojrzeć zjawom,
lecz budzi cię silnik furgonu. „Systemy
kuchenne. Na wymiar”. Budząc się, nie wiemy,
w jakim świat jest wymiarze, a nawet my sami,
skłóceni nie tyle z sobą, co z o sobie snami.

Przebiwszy się więc osinowym kołkiem snu na wylot,
przemyślałeś dokładnie, gdzie jesteś i na co
zeszło ci, bo przechodząc mimo wszystko mimo
rzeczy nieważnych, jednak bolejesz nad stratą
najmniejszej wytartej drachmy, zgubionej w otchłaniach
pamięci – ta, choć zawodna, czasami nie wzbrania
błysków, które jednak zniszczy, nie uwieczni.
Patrzysz. Furgon odjeżdża. Znika w jednej z przecznic.






piątek, 7 lutego 2020

By mogło się spełnić


Niemal nagi, nad brzegiem strumienia, jeśli
nie liczyć śmiesznej odpustowej czapki wikinga. A jednak
niezawstydzony. Z czasem zejdę do wody,
która wygładza kamienie. Ile lat minie? Wiatr
niesie zapach psów. Rdzewieje późny
lipiec i słońce wtapia się w mięśnie.
Kiedy zdążę to opisać: miasto,
które za wzgórzem, dzielnicę
wypełnioną po brzegi kredensów wonią fabryki?
Lodowata woda przepoławia
chude ciało. Psi zapach
skowyczy cicho, by nie budzić
późnej godziny. Niespokojne sny
tulą się do szarego sukna
na obcym podołku dolin,
zbyt dalekich, by cokolwiek mogło się spełnić.






piątek, 24 stycznia 2020

Na nowe domostwo


W nowym zamierzasz zamieszkać domostwie…
Na skraju miasta?
Bardzo dobry wybór.
Cicha uliczka, dźwiękochłonny asfalt
plus cała gama pozamiejskich wygód.
Zresztą o jakich tutaj mówić dźwiękach
prócz śpiewu ptaków i dźwięczeniu ciszy,
która mozolnie rok po roku wrasta
w ściany i okna. Wszystko w twoich rękach:
tojad, dziewięćsił, róże, tamaryszek.
Winu zaś pozwól z południowej strony
piąć się po deskach. Nie zbieraj owoców.
Niech się tym zajmą kosy i gawrony,
które sprawniejsze tu będą. Na zboczu
trawnik pozostaw całkiem niestrzyżony,
by móc popatrzeć, jak wzrastają wstęgi
traw. Nie zapomnij w jednym z wielu okien
światło zostawiać: zaoszczędzisz męki
oku, nie musząc oswajać go z mrokiem,
kiedy do domu wróciwszy, swą dłonią
klamkę rozpoznasz jak kartę znaczoną.
Na projektantów nie wydawaj wiele.
Każą odsłonić cegły lub żelbeton
wbić tuż przy stole. A tym większy przelew,
im ich wścieklejszym ulegniesz podnietom.
Obrazy powieś, strzegąc się abstrakcji:
zyskasz na czasie, nie musząc tłumaczyć
gościom złaknionym wiedzy po kolacji,
w której figurze tkwi właściwy haczyk.
Książki – rzecz dobra. Trzymaj je na ziemi,
bowiem na półkach gnuśnieją do szczętu.
Wiersze osobno. Powieści z imienin
niech wiodą żywot wśród reszty prezentów.
Księżycem nie gardź, zaciągając story.
Niechaj w retorcie czarnej sobie płonie:
syć go jasnymi kawałkami kory,
aż się przetopi w świtu miękki promień.






Sprzedawca dywanów


Słyszę, jak mozolnie wspina się na swoje
piętro, otwiera drzwi. Przez chwilę
cisza porasta jego znoszone ubranie, potem ciężkie
buty rzucone na parkiet odłamują
kawałki idealnej bryły. Resztę
wyobrażam sobie: posiłek, migający
kanał z informacjami. W oknie
zakwita delikatna wskazówka pelargonii.
W dole na podwórzu dzieci poganiają jego starcze
lata. Wiek podchodzi do drzwi,
do gardła. Anteny tańczą
na płaskowyżach dachów i on
patrzy, mrużąc oko, jak
podglądacz w szatni baletnic.
Porównuje swoje bicepsy
z tęgimi kłębami chmur. Cóż właściwie
znaczy słowo „niekorzyść”? Wszystko
ułożone, posegregowane. Listy, narządy
wewnętrzne, młode grzechy pożądania.
Znowu głos, szczekanie psa,
szczęk króliczej klatki.
Szuranie nóg, gdy wychodzi. Idzie
przez podwórze, potężny,
jak przystało na sprzedawcę dywanów.
Kolejny raz odmawia drzewom,
chcącym wziąć go na ręce
niczym głos ptaka albo
radość wiosennego zmierzchu.






wtorek, 21 stycznia 2020

Jakby nigdy nic


O, z jakim wdziękiem przybijają fale
do kamiennego brzegu, gdzie się toczą
dyskusje to o handlu, to o modzie.
Do Grand Hotelu kroczy w jasnym
garniturze podróżny – jeszcze
statek kolebie się w jego butach,
drzwi otwierane przez ręce usłużne,
ach, jaki szyk i mgiełka erotyzmu!
Wystarczy, by pałac postawić na wodzie!
A już napięte liny między dniami,
chłodne podmuchy wieszczą swoje święto.
Między wierszami niejasne przeczucia,
potknięcia w tańcu, cienia ostra krawędź.
Lecz ciągle z wdziękiem przybijają fale,
i on przychodzi, i drzwi są otwarte.






sobota, 18 stycznia 2020

Malowanie dachu


Malują dach; podnośnik powoli
wznosi przez poręcz przewieszone ciało.
Obok kubły z farbą
zamknięte jeszcze. Pędzle na stelażu.
To wszystko razem jest jakąś literą,
lecz kto się na tym wyzna alfabecie.

Późny poranek milczy i gałęzie
ciążą, a słońce po ich liściach schodzi,
by móc malować twardą, odsłoniętą
ziemię, będącą dachem nad ciemnością
posadowionym albo nad przesmykiem
między wznoszeniem się i zstępowaniem.







czwartek, 16 stycznia 2020

Niesprawiedliwość


Idzie po drewnianych schodach,
wstrzymuje oddech, słucha,
jak skrzypią stopnice, jak
wtórują im podeszwy
jego butów.

To skończone, tamto
nieskończone.
Ach, jak donośne jest łkanie
tego, co pod stopami.

To ja, nie one,
powinienem płakać,
myśli, przystając
na wilgotnym półpiętrze,
między tym a tym,
w półmroku za i przed.






*** (Gdy siedzę na werandzie, szkieł gra...)


Gdy siedzę na werandzie, szkieł gra o dwa paznokcie
mija moją źrenicę i niknie w półcieniach,
bosą nogą okręgi kreślę, dopóki nie dotknie
dużym palcem kominów w dali jak sensu istnienia.

Myśl ożywiam tytoniem. Papieros się spala,
za nic mając histerię, by na ziemi żyć wiecznie.
Stygnie na dnie filiżanki czarny smutek; skala
chmur się zaś rozszerza: wyraźnie i zbytecznie.

Ciepły wiatr ściera półmrok z gór na horyzoncie
i wciska go w podcienia na rynku. Tu grzebień
szkieletu ryby płynie w kocim pysku; rwą się
na łańcuchach psie głosy bez skóry i żeber.

Idzie grać z termometrem na kasę w niewiadome,
mieszkańcy się zajmują głównie wyjeżdżaniem,
choć gdyby nam darować Pizę, Arno i Sodomę,
moglibyśmy tu od biedy udawać Toskanię.

Gdy siedzę na werandzie, próbuję z aluminium
stworzyć coś na kształt wróżby, prasując je w dłoni:
jeśli kropla, jak prawda, na końcu wypłynie,
coś się zdarzy. Dłoń dziecka zrywa z gruszy wrony.

Dachy domów topnieją. Skrzypi wiatru hebel,
strugając prostopadłe do wzgórz światła bryły.
Pokutujesz tu, nim zgrzeszysz; wódka pachnie chlebem
i wszystkie twe uczynki są w czasie niebyłym.






wtorek, 14 stycznia 2020

Głos w sprawie (m.in.) sublimacji poezji współczesnej


Wstęp


Ponieważ część moich
znajomych prywatnych i nie
zajmuje się – prywatnie i nie – poezją
współczesną – ściśle: problemem
sublimacji, resuscytacji i permutacji –
czemu często dają wyraz
lub dwa, więc z tego powodu,
nie chcąc być gorszy
ani też gorszony,
również postanowiłem
dać głos
w tej, ma się rozumieć, sprawie.


Rozwinięcie / Głos


Zwożą konie snopy iskier
nacisk kładą na jedno kopyto

woźnica na drugą nóżkę
przestępuje żyje
na cztery kocie łapy
spada lejce sobie waży
na tym samym wózku

upada z ziemi
na miękkie zimne
niebo zatacza się
jak księżyc
jasny pełny

a że smaki
miał i miał
księżyca płomyk
w butelce
to i wypił
teraz jest
w pierwszej kwadrze.


Zakończenie / Wnioski



Powyższe pokazuje,
że istotnie w poezji
zachodzą procesy
sublimacji (księżyc),
resuscytacji (butelka)
i permutacji (księżyc, butelka),
ale woźnica
i tak jest nachlany,
a niebo zimne i zepsute.






Zamieszkać tam


Jak trudno poruszać się o lasce
ze sztukowanych ołówków. I jeszcze
prowadzić tu dialog, zagryzać wargi, gdy
grafit topnieje w dłoniach
jak nocny, zimny deszcz
lub cień wierzby.

Tej nocy nic nie próbowało zasnąć.
Brudna zieleń
podnosiła swoje zmęczone oko
i drżały liście.

Jak trudno zamieszkać tam,
gdzie wzgórza schodzą się i łączą
na tak długo, jak tylko
pozwala im cisza.






Polski poeta przybywa do Lejdy


Poeta, polski poeta, przybywa
do Lejdy. Zastaje miasto, jakie
widywał w snach, to znaczy, jakie
nie istnieje. Pisywał przez całe lata
do Arciszewskiego, ale listy
pozostawały bez odpowiedzi. Nie może liczyć
na pomoc. Pewnie dlatego,
że ten którego znał, a przynajmniej
tak mu się wydawało, wybrał
religię wędrówki. Telefon milczy, skrzynka
mieści tylko grube katalogi domów
handlowych. Teraz i on został skazany
na wielokrotność siebie.

Lubi patrzyć z okna
na przechodzące orkiestry. Nie chcę cierpieć,
powtarza, ale
za każdym razem wybija gładką
szybę, za każdym razem
wykrwawia się. I za każdym
razem nie żałuje grzechów
swojej mowy. Jest twardym pokładem
swojego statku, porwanym na strzępy
żaglem. Jest galionem
rozcinającym świt. Polski poeta
dotyka dłońmi śladów stóp
Rembrandta. „Jeśli ty tu byłeś,
ja także tu jestem”. Na twarzy odciska się
włos pędzla wrosły w płótno:
gdyby jeszcze ktoś nie wierzył,
że obrazy żyją. Polski poeta
osiedla się w wodach zraszających
Lejdę, w jej kamieniach, kwiatach. W jej
pięknie. Spadkobiercy Klingera
grożą mu procesem, ale nikt
nie wie, gdzie zaadresować pozew. Nawet
tutejsi adwokaci są bezradni, a wstydzą się
prosić o pomoc astronomów
zastygłych przy lunecie.
Polski poeta pisze wiersz,
którym przepoławia
świat jak ciężki chleb. Okruchy
wpadają do wody, karmią łapczywe zielonkawe
ryby: świat przez chwilę
unosi się na powierzchni. Zanim zostanie
zjedzony. Pod niebem
Lejdy. Tuż przy tarczy słońca.






sobota, 11 stycznia 2020

Złodzieje złomu


Oto za oknem święto cięcia złomu.
Kto chciałby w tej materii jakkolwiek dopomóc,
proszony jest o kontakt pod numerem... – w deseń
ten dalej. Miejsce: skład złomu. Czas akcji: pod jesień.
Ech, schronić swe uszy przed wizgiem hufca Wizygotów,
żeby jakoś mógł istnieć umysł... Kto chciałby, kto zdoła,
gdy trwa właśnie w najlepsze festiwal jazgotu
zgarniający to wszystko, co ciche, dokoła.
Być może jest to święto jakichś bóstw fonicznych,
wszelkie fakty zaś mówią: okrutnych a licznych...
Zgrzyt do życia powołał swoją mitologię.
Ów kult się pojawił, wzrastał, aż pomału
dotarł i tutaj. Znalazłszy wyznawców za progiem,
z nas zrobił męczenników swego rytuału.

Nic wybawić nie może od zgrzytu żelaza,
w które właśnie ząb ostrza z rozkoszą się wraża,
jakby niewidzialną i obcą napędzany złością.
Ciała innych dotknąwszy własną cielesnością,
nie ma dość. Pragnie więcej, dlatego drżą szyby
(wciąż niezbite dowody świata nie na niby).

Ostrze pod rdzę wnika i głębiej, przyczółek
szykując dla natarcia. Nie ma tu w ogóle
nikogo, kto zadałby sobie trud, by słowem
furmańskim cisnąć (w myślach do siebie je powiem).
Wyziębła chatka stróża jest głucha od roku
dwa zero zero siedem lub osiem. Lub jakoś
tak. Poza tym przeszklony bezruch nastał wokół.
Parkingu płciowy trójkąt wykrojono latoś,
lecz autom nie wadzi huk, tak jak nam, dwunożnym,
co niektórym się wydać krzywdzącym i zdrożnym,
nie przeczę, pewnie może.
Co zrobić, takie rzeczy znosi się w pokorze.

Skier spod ostrza ławica gna z góry w dół w pędzie
wprost ku wgłębieniu w ziemi, lecz nim w nim osiędzie,
wyzwanie rzuca trawom, w których się zatraca.
(Co raz zgaśnie to więcej błyskiem nie powraca).
Z tej Etny postawionej tu jednak na głowie
zapewne dumny jest Tyfon, znacznie mniej bogowie.

Lecz kto wie – może lepiej pociąć ten złom, niźli
wystawić go na łatwy łup. Ach, jakże łakomi są bliźni!
Człowiek nie istnieje poza ową sferą
(pomijając ascetów; lecz kto dzisiaj wdzieje
włosiennicę jak oni?). Po latach dopiero
przychodzi namysł. A zatem złodzieje

żelastwa od góry przez dach się dostaną
w nocy lub – jeśli przyjdą – bardzo wcześnie rano,
gdy zasypiają oczy, wszystek człek umiera
z przyboczną gwardią: pamięcią, charme’em etc.
Oddech wtedy jest cięższy, tak jak sen. Już dnieje.
Stąpając po rosie, nadchodzą złodzieje.
Nieśpiesznie i czujnie, i z maestrią istną,
gwiżdżąc cicho, to wszystko, co im trzeba, gwizdną.
Lecz nie są wcale od nas jakoś gorsi, szelmy!
Czyż nie podobnieśmy kradli godziny w niedzielny
ranek? Spojrzenia? Snów opiłki, zachwyt, także długie
podróże w stulecia przyszłe, pocałunki, z trudem
zdobywane względy? Jeszcze wierszy światło,
lenistwa chwile gładkie, nut płatki, a nadto
uczucia i dni – z życia, czasu – po kryjomu?
Czym się więc różniliśmy od złodziei złomu?







środa, 8 stycznia 2020

Apendyks


Nie ma co, wszyscyśmy tak jak ty chcieli
umieć pić. Mocno, bez zbędnego
marudzenia. Z wprawą. Nalewać i przechylać kielich
za kielichem. A potem wstać, bez
pośpiechu dosunąć krzesło, przemyć twarz
nad szarą umywalką w podwórzu i wyjść
ku światłu. Ku większej jasności. Dziś
budzi się gniew, że na pewne
rzeczy jesteśmy jednak za starzy.
Że za kolejnym murem nie będzie już nic
innego niż po tej czy tamtej przeprawie,
i co nie mogło się stać, już się nie wydarzy.
Cóż, tworzyłem, tworzyliśmy twoją
postać bardziej niż ty sam siebie.
Nie istniałbyś, tak naprawdę powołany
do życia przez nas dla nas samych.
No i ten szyk! Szyk... Słuchaj! Tamtego
popołudnia... Mróz ciął dzień na połowy.
I zanim się spostrzegą
tamci, twój płaszcz, z nędznego flauszu, czarny
odbija się od ramion i ziemi! Zagarnął
jednym ruchem wszystko: krzyki, starą, pokrętną ulicę
w siwiznach, rzeki górskiej poszerzony przeciek
i most nad nią, gładzący drobne fale cieniem
szerokim jak dłoń murarza. I jeszcze
tę, co pięła się w górę, ścieżkę kamienną,
która wiodła pragnących napić się mężczyzn
do miasta. Dzień w każdym razie już inną
obracał w palcach monetę. Mróz zniknął,
rozpuścił się w płaszczu. Każdego dnia spakowany,
gotowy, z głową zadartą, patrzyłeś
jak lecą samoloty. Amerykany,
mówiłeś. I każdej wiosny, w jej pierwszy
dzień, wchodziłeś w mętną
od gliny wodę, jakbyś
powtarzał chrzest.

Dzisiaj, po tylu dniach, co zeszły na zajęciach
mniej lub bardziej złudnych
i co tu wiele mówić – dość nikczemnych, jeśli
wziąć pod uwagę ich przydatność, pieśni
można napisać wiele, lecz ten wiersz niech toastem
będzie na twoją cześć – ty, który zniknąłeś
z tak wielu opowieści. A przecież byłeś miastem
tamtym i mną, i każdym po kolei
z nas. Być może nie istniałeś, wszak
nie ma bytów tak mnogich.
Jak to mówiłeś? Idź wspak.
Nie znajdziesz lepszej drogi
.







poniedziałek, 6 stycznia 2020

Przeciwko czemu lub za czym?


Jasne, to wszystko jest jednak trochę
udawaniem. Tak sądzą. Albo udawaniem, które
całkiem jest sobą, tylko my nie chcemy
tego uznać za zdarzone czy choćby

stosowne. To wszystko – twierdzą dalej – jest złą
monetą, która wypiera dobrą. Jest jeszcze trochę
miejsca, ale tylko trochę. Trochę miejsca, kilka
przedpołudni. Kilka warstw cienia, jeśli

dobrze się wsłuchać w szarość autostrady. Lecz przeciw
czemu to udawanie lub za czym? Za czym gardłuje
wśród nas obcych na obcym placu? Zadziwione samym

sobą jak ptak uderzający w odblask lusterka. Albo pewne
siebie. Zła moneta toczy się po desce, udającej w podłodze
skrzypienie. Coś, po czym chodzimy tam i tam, i z powrotem.







piątek, 3 stycznia 2020

W zamieci


Co wydarzyło się, już więcej
w zawiei nie chce się powtórzyć.
Tak mówią. W zimnym ogniu ręce

hartują się, co wiedzą, którzy
płomyk swą dłonią osłaniali,
niosąc go w wichrze. Ku zamieci

los zawsze spycha z jednej szali
pion odważnika, będąc przeciw
strategiom miłej równowagi.

Twarz się odbija w lustrze sennym
ściany ze śniegu i nie wabi
spojrzeń ni myśli płci odmiennej,

której i tak tu – pod zawojem
chust tkanych z zimnej wełny szronu –
nie w głowie żadne serc podboje.

Na klawiaturze telefonu
mylą się cyfry i litery
(co lepiej mylić: daty? słowa?).

Billboardy uczuć, snów postery
pośród śnieżycy da się schować.
Wiatr z wprawą miecie biel skłębioną,

przez plecy strużka lekko biegnie,
tnąc ciało z chęcią utajoną
by wszystkim dzielić się – w tym lękiem.