wtorek, 25 lutego 2020

Katedra


Nie mogę być śmiertelnie
poważny. W zupełności wystarcza
mi odwieczna ludzka śmiertelność. Oczywiście,
przyjmowana z należytą powagą, lecz także
zrozumieniem, co w końcu
nie musi przywdziewać
rozciągliwej maski smutku.

Moje bose stopy
wsparte na ostrych łukach
skał. Moje ramiona
obejmują krańce archipelagu. Mam
i nie mam. Czyż to nie zabawne?
Czyż nie jasne, świetliste?

Koronę drzewa rozsadza to światło
i wiedzie w górę, wznosi jak szklistą katedrę.






poniedziałek, 10 lutego 2020

Kiedy w gorączce...


Kiedy w gorączce na głowę naciągasz ciężką kołdrę,
nie bierz tych, co przychodzą, myśli za zbyt mądre.
Zresztą, że domagają się typologii raczej
innej, z asyryjskich czerp czytników znaczeń,
tam kategorie właściwsze wynajdując chyba
zjawom sennym (patrz: Who is who, Aszur, bio Sennacheryba).

Więc od gorączki myśli sam będąc w malignie,
czekasz aż świat drżący do nich, drżących, przylgnie.
Wspomnisz jakiegoś gościa, co wisiał ci kasę,
monity twe kojąc frazą o tao poza czasem.
Lub dłonie, co ściskały – jak mocno! jak żarliwie! –
„Znaj pan bezmiar sympatii, jaką do pana żywię!”.
Kasjera na stacyjce, który co niedziela
chlapał marynarkę kawą, tak jakby udzielał
chrztu w celi. (Za nim klatki odrapany smutek
z widokiem na podwórze w mgle prania. Odprute
od ścian guziki okien ostrzem światła bladym   
nie trzymały fasonu ani też fasady.  
Ta pękała, niezdarnie klamrami spinana
wśród plam bzu, co schły szybciej niż po kawie plama).
Stracone: czas, akcje, gotówki stos (skąd?) albo i
powieści cykl niepowstały z braku dobrej woli.
Wyliczasz, odchylając głowę. Zimne drżenie.
Śnisz, że nie śnisz. Lecz umysł gorączkowo drzemie.  
Z wolna tracisz świadomość; mrok bierze twój teatr.
Czerń z odcieni wyprana siebie samą wypiera,
szklistości oddając pole i do ciebie prawo.
Chciałbyś móc unieść głowę, w oczy spojrzeć zjawom,
lecz budzi cię silnik furgonu. „Systemy
kuchenne. Na wymiar”. Budząc się, nie wiemy,
w jakim świat jest wymiarze, a nawet my sami,
skłóceni nie tyle z sobą, co z o sobie snami.

Przebiwszy się więc osinowym kołkiem snu na wylot,
przemyślałeś dokładnie, gdzie jesteś i na co
zeszło ci, bo przechodząc mimo wszystko mimo
rzeczy nieważnych, jednak bolejesz nad stratą
najmniejszej wytartej drachmy, zgubionej w otchłaniach
pamięci – ta, choć zawodna, czasami nie wzbrania
błysków, które jednak zniszczy, nie uwieczni.
Patrzysz. Furgon odjeżdża. Znika w jednej z przecznic.






piątek, 7 lutego 2020

By mogło się spełnić


Niemal nagi, nad brzegiem strumienia, jeśli
nie liczyć śmiesznej odpustowej czapki wikinga. A jednak
niezawstydzony. Z czasem zejdę do wody,
która wygładza kamienie. Ile lat minie? Wiatr
niesie zapach psów. Rdzewieje późny
lipiec i słońce wtapia się w mięśnie.
Kiedy zdążę to opisać: miasto,
które za wzgórzem, dzielnicę
wypełnioną po brzegi kredensów wonią fabryki?
Lodowata woda przepoławia
chude ciało. Psi zapach
skowyczy cicho, by nie budzić
późnej godziny. Niespokojne sny
tulą się do szarego sukna
na obcym podołku dolin,
zbyt dalekich, by cokolwiek mogło się spełnić.