środa, 24 lutego 2021

Patrzę


Patrzę – to znaczy moje liryczne „ja” jakże mocne –
na wszystkie dotychczasowe starania. Bezowocne,
jeśli pod uwagę brać pożądany końcowy stan.
Tak sądzę (to znaczy sądzi moje mocne liryczne „ja”).

Na ścianie pocztówka z wyprawy jakże szczęsnej (bośmy
w ogóle wrócili). Przypięta pinezkami mapa starej Bośni.
Niżej Aleksandria, co tyle duszy z nas wydarła,
by dziś na mieliźnie utknąć jak gwiazda polarna

złapana w sieć sinych beży przez Lexicon Meyers
pod datą tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć:
kosmos, rzekłbym, dziwnego wieku, który tyle krwi
utoczył z mnogiej liczby lirycznego „my”.

Później zresztą bywało nie gorzej, jeśli o to chodzi.
Lista łajdactw wydłuża się, zasługując na podziw.
W tapetę ostatnie ze słońc wbija wzrok, by opowieść
oczyścić z faktury kurzu i podkreślić, bowiem

coś w końcu trzeba ocalić i podnieść nad marność.
Bledną litery plakatu z napisem „Solidarność”
we wnykach szpilek, z których, jak z liter, kapie chłodna rdza;
im bardziej los ślepnie, tym lepiej widzi me liryczne „ja”.

Obok Wenecja się mizdrzy lazurem do sprzedawcy kasztanów,
co w Rzymie wiąże końce kontynentów; tam, gdzie nas posłano,
zawsze dopada wędrowca oszust sen; pokusa, by zaistnieć
w rzeczywistości innej i rozmytej. Nienawistnie

patrzę, jak czas blaknie z wolna, przypięty do ściany,
co właściwie pozwalałoby mówić o nim: zatrzymany,
gdyby nie to, że w lustrze fotografii jednak zmienia się twarz
z zapałem nocnej straży, co wieczorną ma zluzować straż. 











piątek, 12 lutego 2021

Szaweł

 
Wyprawiliśmy się wreszcie tam,
gdzie chciałem, by mnie posłano.
Nie wziąłem z sobą wiele; prócz listów
do synagog jedynie potrzebne rzeczy:
drugą parę sandałów i nienawiść, na której
wsparłem się jak na lasce. Spadało na nas w drodze
światło gęste i lepkie,
ziemia schła i szarzała; im bliżej byliśmy celu,
tym mocniej wżerała się w nas
ta szarość: w skóry zwierząt,
pod nasze powieki, paznokcie.
Lecz w nienawiści miałem Drogę,
dlatego szedłem, gryząc skórę uzdy.

Dobrze urodzony, trzeba przyznać,
starannie wykształcony w prawie,
obywatel Rzymu, marnowałem się na tych pustkowiach,
tak jak marnowałem się wcześniej
w brudnych zaułkach, pilnując,
by dokonywało się to,
co powinno się było w moim rozumieniu dokonać.

Jeśli nawet pojawiały się
wątpliwości, nic nie znaczyły
wobec mojego poczucia,
głębokiego poczucia misji.
Realnym jest to, co realne:
krew cieknąca z ucha Szczepana,
piach w jego zaciśniętej
dłoni, piach w ustach po tym jak
wyrzekł to, co wyrzekł.

Jeśli nawet pojawiały się wątpliwości,
moja gorliwość pozwalała zapomnieć.
Mój umysł wypalał je. Moja
młodość zadeptywała
wszystko, co jej wskazywałem,
by zadeptywała.

Zostałem nawrócony w obłoku światłości.
A przecież już wcześniej
spadało na mnie w drodze
światło lepkie i gęste,
lecz ono było bezgłośne:
palące i nieme.

Przez następne lata,
kiedym był w nieustającej już Drodze,
w moim odosobnieniu,
w mych podróżach, w listach,
także gdy na kamieniach ściany
ostrzył się już krótki cień miecza
i widziałem przebłysk światłości, jak wtedy,
słyszałem głos, słyszałem tamto pytanie.
Nawet kiedy nie byłem już dawno Szawłem.

„Dlaczego Mnie prześladujesz?”
Zdawało mi się, że znam powody.
Że znam je bardziej teraz, kiedy
nie będę nigdy Szawłem.
Lecz moje usta milczały,
ściągnięte kwaśnym smakiem
szarej skórzanej uzdy.

By się dowiedzieć,
chętnie ruszyłbym
z Damaszku do Jerozolimy.
Pytałbym mijanych,
zaopatrzonych w listy,
podpierających się nienawiścią jak laską,
tych, którzy wyszli przez Bramę Północną,
i tych, którzy dołączyli w połowie drogi,
pytałbym ich, czyli siebie,
pytałbym, by móc zrozumieć. 







środa, 10 lutego 2021

Poranek

 
Między blokami
samochody dostawcze
rozwożą światło.

Teraz
jeden z nich
pokonuje ciemną muldę
i stacza się wolno
ze wzgórza
ku zwęglonym kościom
opuszczonych magazynów.

Najpierw
dwa cienkie druciki świateł,
dopiero potem
iskra dnia
i płonące niebo.







wtorek, 2 lutego 2021

Dwa tematy z Kawafisa

 

Oczy

Teraz już wiem o nich więcej – kiedy utracone.
Że były wierszy pełne na białej karcie twarzy.
Że błysk ich tym silniejszy, im głębiej noc sięgała.
I że przypadkiem było nasze kiedyś spotkanie.
Mówią: co niespodziane, z lekkością odchodzi.
Stracone więc tamte oczy, oczy o blasku wierszy!
Więc już nie będzie spojrzeń, więc czysta biała karta
tej twarzy, której usta nieodciśnięte w słowie.  



Kształty śnionych miłości

Czy podołasz, poeto? Będziesz umiał je przyjąć
w prostej izbie swych wierszy, gdy bieli się południe
albo gdy z gwiazd najwyższe nocne cerują płótno?
Śnionych miłości kształty niech znajdą w twej zatoce
słów swą skrywaną przystań – tę cichą jak mgła pamięć,
która warta wysiłku, nawet kiedy dostrzeżesz,
że niemal wszystkie nikną. Czy będziesz umiał? 

[Odpowiedz…