środa, 30 lipca 2014

Krótki termin


Wóz transportowy z napisem
„Meble”, który zjawił się
tak niespodziewanie, że nawet
psy z sąsiedztwa milczą, zawstydzone
brakiem czujności, parkuje teraz
w siwej zatoce betonu,
a dzieci biegną
ku niemu, jakby był namiotem
cyrkowym, a nie przechowalnią
bagażu i lat
na krótki termin.

Cienie jaskółek
odrapują szarą plandekę
ze światła.

Ich ciemne palce
podnoszą sztywną powiekę
brezentu.

Wyrzucone na brzeg
ciała szaf
skrywają w sobie
ciężar wyjętych sukien. Tak wielki,
że nawet tragarze
odkładają chwilę załadunku
z miejsca na miejsce.






środa, 23 lipca 2014

Rwanie wiśni


W ten dzień, gdy
psioczenie na pogodę byłoby
czymś dalece niestosownym,
wspinają się na drabinę, początek
alfabetu, niemłodzi już przecież i
pozwalają na siebie patrzeć,
jakby to, co jest
w istocie miłosnym aktem,
było nie tylko
dla nich.

W strugach minionego deszczu
parującego z ich skór
dłonie przeszukują zieleń
i koszyk
napełnia się i ciąży.

Wystarczy
odchylić odpowiednią gałąź,
by na krótką chwilę
zaznać jasności.

Wzięci w cudzysłów gałęzi,
trochę żałują
swojej codziennej powagi.

Za mało tych wiśni, zbyt
mało, powiedział, wycierając
czarną od smolistej kory
dłoń, i dopiero
wtedy zniknął
za wysokimi na półtora chłopa
trawami, za jej zresztą
pozwoleństwem.






środa, 16 lipca 2014

Niegroźny wypadek


Zabrał mnie tam, gdzie mieliśmy
ten niegroźny wypadek, chyba przy
zmianie biegów, na uklepanej
ścieżce, zawiązującej się
jak powrósło
na naszych oczach.

Zabrał mnie tam, ponieważ
lata są coraz krótsze.

Paliliśmy w milczeniu, szybko.
Po uzgodnieniu miejsca, wersji
wydarzeń. (Zgadzały się jedynie
zawieszone na niebie
koła).

Szosę wypiętrzyli, jakby to ona
była główną bohaterką
tych wszystkich dni, a nie podmokłe
pola. Którym zresztą, co trzeba
dodać, by było sprawiedliwie,
nadawano imiona, jak ludziom
czy psom.

Szary sierp
rdzewieje na brzegach,
tam gdzie woda pełna żelaza
kruszy asfalt, ale
i tak jeszcze całkiem
dobrze ścina zakręt.

Klimat się zmienia, za pięćdziesiąt
lat dotknie nas malaria lub
arktyczna gorączka. Jak widzisz,
nie ma większych szans
. Uspokoił mnie.
Tym, ale też córką
studiującą medycynę.

Nie ma powodu
do niepokoju, mamy nadal
dobrą przemianę materii
w ducha.

W oddali
ze świstem oddychała
umierająca fabryka.

Odzyskiwaliśmy z wilgotnej ziemi
krew, która wsączała się
z rozbitych kolan
w tamto popołudnie: być może
dlatego tak gęste,
tak bardzo żyzne.






środa, 9 lipca 2014

Pouczenie


Jak malowniczo układały się
te pagórki: na początku w niepewnej
odchodzącej mgle, potem
znacznie śmielsze, dobywające siebie

z mrocznego zapomnienia,
omszałego porykiwania zwierząt.
Albo studnia, która
przekłuła wielką i drżącą
osłonę oddechu
światłem, co szło z jej wnętrza.

Ale było tylko złudzeniem.
Lub rodzajem czerni, tak pełnej,
że zmieniającej się
w swoje przeciwieństwo.

Światła samochodu dokonywały
wspólnego wyboru, nadrabiając stałą
separację symetrycznych lamp. To było
tak wygodne, że
nawet zmęczenie
przemieniało się w zachwyt.

Być może jednak
najciekawsze
zostawało w ciemności.

Nie wiemy,
nie wiemy, co było i każdego
dnia jest uczynione nie dla naszych oczu.

To była pierwsza lekcja.
Pouczenie
dobrotliwego policjanta,
którego twarz pamiętałem z liceum,
i który uciekł od filozofii do munduru,
a potem, najwyraźniej, wrócił.






środa, 2 lipca 2014

Starcy


Idą, potykają się, podnoszą
wzajemnie. I dalej idą
wśród oparów mroku.

Lśniące wieżowce
szykują się
do odparcia oblężenia.

Starcy mijają je
z godnością.

Otwierają się przed nimi kraje
niedostępne innym,
a więc widzenie
przeszłości, gdy
teraźniejszość
toczy się bezwolnie.
Przeciw nim. Od morza
ku zamknięciu.

Płonie Smyrna, dwa tysiące
kilometrów dalej zapada się
powóz w grząskich
górach, stygnie sklarowane
masło i izba przesiąka
tłustym odorem. (A może
nie żyje już
ten czy inny książę?).

Miasta nikną i podnoszą się.
Bryły ciał
przemieniają się w posągi.
Wiatr wznosi promień słońca
jak miecz.

Starcy ślepną
i dostrzegają przyszłość.

Iskry biegają
po drutach między
drewnianymi słupami,
na których wisi
powietrze.

Starcy zatrzymują się,
zaczynają śpiewać swą pieśń.

Na placu omłotowym, rynku
nieopodal katedry,
w pustej przestrzeni
przed burzą.

Śpiewają. W tym samym
czasie jedzą
i piją. Ich głos jest młody.

Ich wnętrza wypełnia nadal
koine odejścia i narodzin.

Żywią się pieśnią
jak opłatkiem oddechu.

Idą, potykają się, podnoszą,
szukają naszych oczu,
cienia powiek
nad spracowaną bielą
rozległej pustyni.

Idą, potykają się,
podnoszą.