środa, 29 grudnia 2021

List do Georgiosa (V)


Nie wypocząłem tutaj, zacny Georgiosie,
wszędzie ciepła woda, pogańskość palm, grejpfruty.

Po dnie ospale wędrują tu rybie
cienie, zupełnie jak odblaski ust.

Być może bardziej potrzebujemy
innej gorączki. Albo ochłodzenia.

Wieczorem muzyka, rano czytanie listów,
popołudniowe pijaństwo. Samiśmy sobie winni.

Nie wiem, co bardziej może bawić, Georgiosie,
niż myśl o naszym w tym wszystkim udziale.

Wznosimy bowiem katedrę o wieżach
strzelistych jak akt. Na pustynnym wezgłowiu.

Całkiem możliwe, że nikt nas nie znajdzie:
ani nas, ani cienia w marmurowych falach.

Lecz udział w szukaniu godny jest pochwały.
Dlatego sam rozgrzeszam siebie, Georgiosie. 






środa, 15 grudnia 2021

Grudzień z (niemal) martwą naturą

 

Kuchnia jest ciemna,
nadal ciemna, tylko na stole
jaśnieje miska z mlekiem – jedyne
dziś źródło światła

ujęte w gładki chłód metalu. Wczoraj
pilarze cięli drzewa
w pobliskim lesie; motorowe pilarki
wyły jak poranione zwierzęta. Ale dziś

jest cicho i zimno. Wolna Europa trzeszczy
w szwach. Gościńce zaplątały się,
zamarzły. Skostniałe
palce nie rozwiążą supłów

przez lata. Pokój jest ciemny,
cień góry odchyla się
i wraca jak wskazówka
wielkiego zegara; wydrapuje inicjały

i datę na ścianie. Jest znowu
dzisiaj, zawsze dzisiaj. A przecież
to wszystko już się kiedyś
skończyło nie na dobre.








środa, 8 grudnia 2021

Wieje


Odzywa się, odżywa, przerasta
wolną dotąd przestrzeń między
biurowcem, blokiem i znowu
biurowcem jak tłuszcz między
paskami chudego mięsa. I potem
rozwiewa dobre myśli, włosy,
reguły. Przynosi
nagłe ocieplenie zimą
albo wiosną mroźność poranka
zgrzytliwą od wczorajszej pewności,
że już, że za chwilę
wszystko będzie
ciepłe, jasne, dobre.
Wtedy się odzywa.
Wtedy przynosi
pewność, że nie.


poniedziałek, 6 grudnia 2021

Cichy list

 
Dym z kominów kładzie się na płask
i wypełnia szczeliny
między czerwienią cegieł. Stary
szklarz siedzi na półpiętrze, na
parapecie, tuli się do niezapowiedzianego
słońca. Drętwiejące nogi
biegną przez młodość i dalej. Wkrótce
będzie padać, mówi, stuka palcem
w szybę i wkrótce zaczyna
padać, i podwórze oddaje całą
czerń niebu, i staje się nazbyt jasne
dla starych oczu. Nogi wyhamowują. Szklarz
chowa się za niskimi drzwiami,
zabierając do siebie
skrzypienie schodów i resztkę
papierosa. Jeszcze
listwa światła nad progiem
zakleja jego cichy list. 







środa, 17 listopada 2021

List do Georgiosa (IV)


Zima, Georgiosie, wieczna zima,
czyli ten sam znużony pejzaż,

który od lat znamy, a przynajmniej
od czasu naszej niemęskiej chwiejności.

Psy szczekają tak samo i znikąd
nie przychodzi oczekiwany. Natomiast

ręce grabieją inaczej, Georgiosie,
inna litania dobywa się z kości.

Zima powraca, wciska się w szczeliny.
Z saniami, solą, tęskną głową cukru. 









środa, 3 listopada 2021

Niech czuwają

 
Otwórzmy więc książkę. Czas dowiedzieć się, czy
bohater przetrwa
opresję, humorem wisielczym
bawiąc dziś rozmaitej maści
melancholików. Wkrótce się wyjaśni

i będziemy mogli zasnąć spokojnie
jak drzewa, kamienie, mchy;
syci na chwilę, otuliwszy skronie
wawrzynem poduszki. Niewiele
przychodzi we śnie, ale

coś pewnie da się z tego
wydestylować w warsztacie
praktycznych decyzji. Pod śniegiem
snu czeka życie; wystarczy
skulić się i nie pozwolić zasnąć

oczom, niech reszta ciała
śpi, lecz one niech czuwają,
sycąc się powiastką
o mieście (jeden osiem osiem
dziewięć), o malowaniu parkanu,

podróży przez pustynie wykrwawionych mórz,
o pogrzebanych na rozstaju
spojrzeniach czy Hektora
niepogrzebanym ciele albo
o śmierci w angielskiej albie;

niech czuwają
oczy. Gdy dzieli się
na części świat,
tworząc nie chaos, ale inne światy –
do nich, bohaterów

płócien i kart,
należy krawędź
tych kontynentów; powiedzą zatem:
„Nawę, żeglarzu, skieruj
tak, by latarnia – błyszczące oczy poety –

przykrawała mrok, aż
zostaną majuskułowe litery
tej wycinanki: NIECH
CZUWAJĄ! Czy widzisz
sam siebie, jak

niepewnie – lecz jednak! – płyniesz
po krótkich, zbitych falach
jak po skłębionych snach?”.
Bo tylko oczy niezgasłe zniosą wyspy śmiech,
tej, która co raz to zbliża się, to znowu oddala. 







czwartek, 14 października 2021

List do Georgiosa (III)

 
Tyle pochłania nas, powiadasz, ziemia,
na ile godzą się morze i obłoki.

Cień jest zapłatą rzucaną im trojgu.
Starcza, dopóki nie stanie się nami.

Rozgrzana cudzym ciepłem poręcz domu
do wnętrz mnie wiedzie, przez płaską powierzchnię

map, które z piasku zlepione i śliny.
Wiatr dzwoni w uszach. Przez drzwi wyłamane

na chwilę choćby dostać się i stanąć
w obliczu tego, które odstąpiło.

Czy jesteś wiatrem? Albo czy ja jestem?
Tyle z nas, rzekłeś, drogi Georgiosie,

ile uniesie wiatr nad błotną ziemię.
Wolno autobus wspina się na wzgórza.

Mrok kroi w dole chwiejną, suchą jasność,
głos tylko został, poniesiony nisko. 





Wcześniej

 

Wieża kościoła
za ruchliwą ulicą
owijała sobie wokół palca
naiwność poranka.

Mróz
w białym kasku
rozpalał rumieńce
lampom skrzyżowania.

Drzewa malały w oczach,
aż wreszcie
mogłem je schować do kieszeni.

Było cicho:
myślałem przez chwilę,
że stąpam po obłokach.

Słowa
spadały z wysokości
jak zmrożony owies. 








poniedziałek, 13 września 2021

Tyle i tyle


Tyle i tyle, że… Tak się mawiało,
gdy coś niebezpiecznie, kto wie może nawet
w sposób niemal niezauważalny lub przeciwnie: widomie
igrający z prawidłami losu, rosło i rosło
do czasu aż nagła
ostrość przekłuwała przesyt
i przynosiła pouczający
koniec. Przeczuwany, nawet
oczekiwany nadmiar, proszący
o stosowną karę; porachowane: tyle tu, tyle
tam, a wszędzie zbyt wiele. Mimo to
zawsze było w tym rozwiązaniu jakieś
rozkołysane zaskoczenie, coś
podobnego do uczucia, które
towarzyszyło nam, patrzącym,
jak ryba wisząca na żyłce
wędki ogromnieje
z każdą chwilą
w dniu tak upalnym,
że z wolna wszystko
przestawało istnieć
i nikt nie spodziewał się już
absolutnie niczego.  







środa, 25 sierpnia 2021

Szósty temat z Kawafisa


Patrząc przed siebie, co widzisz?

Czyż nie jest ci bliski
ów lęk, w którym tyle
lat żyłeś jak w obcej, zimnej
prowincji? O którym
tyle rozmyślałeś, podejmując podróż
lub przeciwnie: domową ciszą
opatrując skronie… Jak mógłbyś więc
bez niego się obyć? Nie wyprzedzisz go
w podziemnym przejściu,
gdzie zalega prasa
sprzed lat i nuty, i postrzępione
książki. Zawsze przed tobą,
krok, dwa kroki. Na ulicy, gdzie w cieniu
tatuażysta wykonuje swoją pracę,
wsparty o podnóżek. W wytwornej
zielonej kawiarni, gdzie omawiają
wojenne sprawy lub ceny pszenicy.
Twój dobry niechciany znajomy.
Ze wszystkich sił pragniesz
uniknąć tego, co objawia. Czekasz,
przejęty tym, co ma nastąpić,
tym, czego się boisz.
Lecz się nie staje i nić twego lęku
do przewidzianych nie wiedzie cię zdarzeń.
Ciepło paruje z liści i owoców.
Lasy nicuje ostre nadal słońce.
Pług idzie ziemią jak statek na falach.
A to, co bardziej dla ciebie jest groźne,
kuli się z boku, będąc niespodzianym.

Uderza, kiedy ścigasz się z obłokiem.







 

czwartek, 19 sierpnia 2021

Wieczór – tak, bez wątpienia

 
Nie sposób oderwać oczu
od samotnej wielkiej koparki
z grzebieniem światła
wypłukanym z całego srebra
przez deszcz.

Zrobiono dla niej miejsce
między zakrętem drogi
a urwiskiem.

Reflektory wydobywają kanciasty
zarys na krótką chwilę,
otulają ją
jak zawstydzone słowa pocieszenia.

Woda ścieka z jej żółtych płyt
i wsiąka w pole.
Smakuje jak metal, zimne
krople dzwonią,  
wędrując po złączonych dłoniach.

Tak wiele rzeczy
zostaje zapomnianych.

Także światło przygasa,
ale ono nie zniknie,
zagospodarowane,
dobrze rozprowadzone. 




 

poniedziałek, 2 sierpnia 2021

List do Georgiosa (II)


To już mój drugi list do Ciebie, Georgiosie,
w którym jesteśmy obaj nierealni,

a to oznacza bliskość. Już idee,
którym tak wiele poświęciłeś wina,

śpią zawinięte oliwionym płótnem.
Lecz wszystko z czasem wraca, zacny Georgiosie.

Może z wyjątkiem nas. Czyli widoków
zapamiętanych pod spotniałym czołem.

Wszyscy tak samo jesteśmy wyśnieni.
Weź pod uwagę ten fakt, gdy sandały

zanurzysz w pyle i ostrość kamieni
przywoła ból, ten grzech pierworodny.

Nie dbać o mody, powiadasz. I jest w tym
głęboka racja. Jakże wątłe słowa

w piachach kiełkują uczęszczanej drogi.
Więc co? Te miasta, których blask poraził

nasze do czerni już przywykłe oczy,
minąć nam przyjdzie, drogi Georgiosie?

Oto ma ręka szorstka od powietrza
wąskiej zatoki, gdzie cumują łodzie

rybaków, którzy na połów znów płynąc,
szepczą modlitwę o możność wyrzeczeń.

Teraz już sprawy jasne są przed nami,
dzień się rozbudził, wygnaniec nadziei.

Nad skorup mnogich schyleni mozaiką 
układać je będziemy pod jastrzębia cieniem. 







List do Georgiosa (I)

 
Jeżeli nie napisałeś tego wiersza, drogi
Georgiosie, niech cię to nie zasmuca.

Oto bowiem wstępuje w morze biała
rybitwa i ona pisze wiersz za ciebie.

Jeżeli i takiej mało ci pociechy,
oto zgromadzenie drzew na wzgórzu w czarnych

koronach, które na wiosnę odrzucą
i pójdą w twoją stronę, śmielsze, Georgiosie. 





piątek, 2 lipca 2021

Piąty temat z Kawafisa

 
Niezbadane przed nami, którym dane widzieć
tylko teraźniejszość czy raczej jej cząstki
błyszczące jak trójkąty stłuczonego lustra,
gdy rana światła znika pod bandażem nocy.
Inaczej mędrcy, bowiem głos im jakiś mówi,
że oto coś nadchodzi albo jest gotowe,
by spaść jak deszcz nagle w swym drapieżnym chłodzie.
Wąwóz, w którym czekamy, napełnia już ciemność,
szelest, szmer i tchnienie, i odgłosy kroków.
Nie słyszą tego uszy ni oczy nie widzą
tych, którzy mędrcami nie są. Więc pochwałę
po świecie głośmy mężów rozumnych, widzących!
Nie przez to, że wiedzą, lecz że w głos wsłuchani
nie niszczą go w sobie, pozwalając płynąć.
Niech przyszłość w swoim rytmie powtarzalnych błysków,
przeszłością się stając w jednej – każdej! – chwili,
imię mędrców w gasnącym zachowa spojrzeniu,
choćby na krótki moment, na swą długą nicość.  







środa, 30 czerwca 2021

W deszczu

 
Jasne, że można to było przewidzieć: tnące nieustannie
deszcze zawsze wypłukują resztki zdrowego rozsądku;
a nadto burze! Te – popołudniowe, wieczorne i poranne,
najbardziej niespodziane, gniewne. Byliśmy od początku

skazani: bagniste, psiakrew, prowincje Rzymu. W kieszeniach
zmięta książki stronica, wytarta figura szachów, chusteczka
pamiętająca czułość ukochanej – litery imienia
splotły się w monogramie w węzeł razem z reszką,

tworząc monetę idealną, taką, której nie zdradza
podejrzany brzęk ni zostająca na rękach pozłota
fałszu. Lecz pora deszczowa to czas, gdy wszystko się składa
według przewrotnego wzorca. Idąc z miasta Lota,

ruszaj raczej na południe, jedyny kierunek,
który daje ci jakąś szansę – nadzieję na suchą
stopą przejście topieli, choć, jak mówią, w sumie
tamtejsze słońce wypala przewiny wraz ze skruchą.

Dłoń nerwowo zaciska się na drewnianym laufrze, zatarty
częściowo druk nie pozwala już nawet na to, ażeby
nadać wędrówce jakiś inny sens ponad ten,
że idąc, przynajmniej wiesz, że nie jesteś na własnym pogrzebie.








czwartek, 17 czerwca 2021

Ciemne pnie

 

Miejsca, gdzie żyłeś – mapa rozlicznych miasteczek
o nazwach z inicjałem „N”, „S” albo jeszcze
„U” – coś jak „Nieznany Sprzedawca Ubezpieczeń”
z dyskretnym nagrobnym pomnikiem tuż przy wjeździe
do centrum, które było opisane przezeń

w co drugim raporcie. „Falujące wystawy
przywodzą na myśl jedno z tych zamglonych spojrzeń,
upartych jak marsz półtonów po schodach oktawy; 
to jest to, prócz parkingów, co mieszkańców wiąże
z miejscem jak z grzechem postanowienie poprawy”.

Każde z tych miast ma park oraz biuro podróży
o nazwie tak orientalnej, że zamykasz oczy,
by nie mącił ich monsun. Ratusz się zakurzył
na samą myśl o upale. Pośród tych przeźroczy
dominują zaś cienie ciągnącej tu burzy.

Gdy spóźniasz się na pociąg, który już od dawna
nie zatrzymuje się tutaj, niesiona w ściśniętych
ustach chorągiewka klątw wibruje tak sprawnie,
że zawstydzasz sam siebie i bliskich ci świętych
zastygłych na modlitwie ze słowami: Spraw, niech

wiatr wnika tu nadal bez pośpiechu w listowie,
toczy chmury ku wieżom i barwi jezioro
na kolor słów czy skały, i pisze opowieść,
którą zetrze już jutro i przemieli z korą
na ochrę snów i pragnień, dającą się unieść

w dłoniach. Te miejsca kreślą się na mapach morza
wzgórz, przechodzącego w ściemniałą dolinę, gdzie
ich oddech wygładza pamięć i karmi bezdroża
losów, które wyrastają tam jak ciemne pnie,
lecz sięgają korzeniem, gałęzią ku temu, co poza. 







poniedziałek, 31 maja 2021

Czwarty temat z Kawafisa


                                                                        Basi Marek 

 
Na jasne patrzę ściany bliskich domów,
na kurz uliczek, którymi tylekroć
chodziłem – sam, z przyjaciółmi, na powrót
sam. Echo głosów – co na zawołanie
otwiera okna jak karty w albumie –
pełne pejzaży odeszłych i ludzi,
spraw zarzuconych, umarłych, wzgardzonych.
Garnitur z kortu, laseczka, kapelusz
na drzwiach otwartych zawieszony czeka;
wszystko gotowe. I bilet Kompanii
Morskiej z żaglowcem zbladłym, także książka
płóciennym grzbietem oparta o ścianę.
Tak, jestem gotów. Czemu więc nie ruszam,
patrząc bez uczuć na miejsca, co miały
tyle mnie w sobie, ile ja z nich niosłem
poprzez widmowe podwórza i schody.
Daleko dzisiaj do miejsc dla mnie bliskich.
Tylem przetracił czasu i tkliwości
dla nich, że żywot skarmiłbym niejeden.
Czas mi wyruszyć, inne znaleźć piękno,
miasto jaśniejsze, żyźniejszą dolinę!
I wtedy stukot pociągu odległy
to mówi, czegom nie śmiał wypowiedzieć:
że taka sama jest rzeka utraty,
ten sam trwonienia deszcz rozsiewa krople
w glinę czerwoną, piach od słońca suchy,
w tym albo w tamtym, innym jeszcze miejscu.
Płomyk nasączył życiem raz ostatni
blady żaglowiec na morskim bilecie,
pchając go lekko w falujący popiół;
wdziałem kapelusz, po skrzypiących schodach
wyszedłem w ranek; przekwitły magnolie,
powietrze drżało, ruszane skrzydłami
drozdów. Samotnie szedłem białym miastem:
moim, straconym, zyskanym na zawsze. 






 

środa, 12 maja 2021

Melodia języka

 

Zafascynowany wyborem i rytmem,
bez lęku wszedłem w labirynt o miękkich

ścianach obitych suknem, jaśminowy,    
wśród mleczy; w spis dni nieczytelnych  

i pragnień. Których doświadczamy
nadal? Tak jest. Wstaje słońce

i wiem, że muszę mówić.
Szeptać modlitwę u zbiegu  

dróg. Ten nakaz słoneczny
jest to melodia mojego języka.

W szerokości światła.
W cienkiej rozpadlinie deszczu.









czwartek, 29 kwietnia 2021

W poczekalni

 

Zatrzymuje się o krok lub bliżej
od drzwi, czeka jeszcze chwilę, zanim
zrozumie, że jest sam i sam
musi podjąć najprostsze decyzje:
zapukać, nacisnąć klamkę, wejść, powiedzieć
cokolwiek w stylu: „Miło mi, proszę pani”;
potem przysiądzie na krześle z dermą
i do rąk wziąwszy dwubarwną gazetę
sprzed wielu, wielu dni, będzie nadaremno
szukać prognoz dzisiejszej pogody
i – na wypadek gdyby leczyć przyszło mu artretyzm –
jakichś dobrych adresów stosownych doktorów.
Tak czy owak znajdą się powody,
by milczeć. Cisza ma nienagłaśniane szerzej zalety,
dzwoni w domu i w uszach zamiast wygasłego telefonu.
A on właśnie spękaną dłonią, zawstydzony,
przegładza włosy, które
pod kapeluszem straciły z trudem uzyskaną formę:
ten za pomocą past fryzjerskich wykształcony
zapis miękkich nut w partyturze
tak wielu lat – szorstkich i gorzkich, chociaż granych forte.

Patrzy na plakaty, wybuchy reklam – obiecują tyle
wspaniałości i spełnienie marzeń,
że są jak kartki na rodzinne święta.
Nie nadąża za nimi; zostawiają w tyle
całą jego dziwaczną postać: ta pomięta
dziś, niegdyś przecież wytworna koszula,
płaszcz kupiony w sklepie na głównej ulicy, by pod nim
skryć wspomnienie przegranych miłości lub partii belotki,
wycieczkę łódką na drugą
stronę jeziora z nią. Dotyk
wiatru na czole, gdy był jeszcze skłonny
jednako znosić niechęć, krytykę i podziw,
chociaż dziś, dziś przysiągłby,
że można było pewnie rozgrywać to lepiej.

I uchylają się drzwi, i on
z duszą na ramieniu wchodzi,
usłyszawszy „proszę”, które naraz wydaje mu się,
tak – jest tego już pewien – melodyjne i ciepłe.







 

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Trzeci temat z Kawafisa

 
Dotyk świata, tak częsty i nieunikniony
w swym ustawicznym, natrętnym dzianiu się,
rozmowy, które wyzbyte powodu,
celu, smaku; jakże nieznośne…
Oto co cię plugawi! Ciebie
i twoje życie, któremuś
na próżno starał się nadać
ton, kształt, właściwą wzniosłość.

Jeżeli istotnie nie dane
było ci los formować
pod swymi palcami, wedle
swoich zamysłów, jednego
dopilnować możesz – nie przetrać go
na hałaśliwej giełdzie wśród skorup,
świecideł, wśród odblasków,
dni nieprawdziwych i ludzi nieprawych. 




























czwartek, 8 kwietnia 2021

Droga w kwietniu


Fakt, że niełatwo
było się tamtędy przedzierać, gdy
zwężała się na metr, ocieniona,
wśród pożywnych okruchów
minionych tygodni albo
odpadków tego, co sięgało jeszcze
dalej. Zwierzęta, słoneczne na swój
szorstki sposób, rude lub zachwycająco
szarobrązowe, zanurzały kanciaste pyski
w przydrożnych śmieciach szybciej i bardziej
odpowiedzialnie niż my
stawialiśmy stopy, zwierzęta odrzucające
ze wzgardą łuski butelek, rozciętą czaszkę piłki,
srebrny szelest opakowań, zatrzymujące się
na chwilę przy nadpleśniałych kromkach chleba,
zeszłorocznych owocach utoczonych z pożywnej,
słodkiej wody. Droga
wiodąca do boisk, które leżały
jak cienie wielkich nieruchomych skrzydeł,
droga w kwietniu, na skróty,
już pęczniejąca sokami,
ale nadal nierozrosła, gliniasta,
opadająca cichym łukiem w gęstwę
traw, które wkrótce
i tak miały zagłuszyć wszystko
z bezwzględną, nieustępliwą czułością. 







piątek, 19 marca 2021

Strumień

 
Strumień szedł ostrym
spadem między wzgórzami
bez nazwy, potem
spieniony wbijał się

w zieloną rzekę. Niosła
jego odmienne wody,
które z każdym kolejnym
metrem stawały się jej

ciałem. To miejsce
zbiegu wód zawsze,
nawet w upale, osłonięte
wilgotną zielenią, kruszało

w zimie, rozpadając się
na części pierwsze, proste,
niesione przez płynny
fundament

na skos, w głąb,
a w każdym
bądź razie w zupełnie
inne, strzeliste gdzie indziej.








czwartek, 4 marca 2021

Ballada

 

Po szerokim, po świecie
grób kopali poecie.

Na trzy sztychy głęboki,
żeby zmieścić obłoki.

By opłacić upiory, 
kładli na spód talary.

Grób kopali wśród morza,
wśród potopów, gdzie pożar.

Grób kopali w pustyni,
aż się ranek zaczynił.

Grób kopali na łęgach,
słońce stało w popręgach.

Zimną wzruszyli ziemię
nieistnienia istnieniem.

Grób kopali w miast gwarze,
w tłustej glinie przerażeń.

Grób kopali w pustkowiu,
przy latarniach, przy nowiu.

Tam się świerki płożyły,
tam się las plótł zawiły.

Pnie znaczone siekierą
ścinał Judasz i Herod.

Ściany grobu obili
wśród wysokich leliji.

I kopali na przemian,
lekka była im ziemia.

A kopali szpadlami,
a rąbali szablami.

I miast zgrzać się, to ziębli
w świata czarnej przerębli.

Aż w grób ciało złożyli,
aż się wódką przemyli.

Wątłe ciało z przedpiekli
twardą ciszą oblekli.

W tym czyli tamtym świecie
grób wybrali poecie.









środa, 24 lutego 2021

Patrzę


Patrzę – to znaczy moje liryczne „ja” jakże mocne –
na wszystkie dotychczasowe starania. Bezowocne,
jeśli pod uwagę brać pożądany końcowy stan.
Tak sądzę (to znaczy sądzi moje mocne liryczne „ja”).

Na ścianie pocztówka z wyprawy jakże szczęsnej (bośmy
w ogóle wrócili). Przypięta pinezkami mapa starej Bośni.
Niżej Aleksandria, co tyle duszy z nas wydarła,
by dziś na mieliźnie utknąć jak gwiazda polarna

złapana w sieć sinych beży przez Lexicon Meyers
pod datą tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć:
kosmos, rzekłbym, dziwnego wieku, który tyle krwi
utoczył z mnogiej liczby lirycznego „my”.

Później zresztą bywało nie gorzej, jeśli o to chodzi.
Lista łajdactw wydłuża się, zasługując na podziw.
W tapetę ostatnie ze słońc wbija wzrok, by opowieść
oczyścić z faktury kurzu i podkreślić, bowiem

coś w końcu trzeba ocalić i podnieść nad marność.
Bledną litery plakatu z napisem „Solidarność”
we wnykach szpilek, z których, jak z liter, kapie chłodna rdza;
im bardziej los ślepnie, tym lepiej widzi me liryczne „ja”.

Obok Wenecja się mizdrzy lazurem do sprzedawcy kasztanów,
co w Rzymie wiąże końce kontynentów; tam, gdzie nas posłano,
zawsze dopada wędrowca oszust sen; pokusa, by zaistnieć
w rzeczywistości innej i rozmytej. Nienawistnie

patrzę, jak czas blaknie z wolna, przypięty do ściany,
co właściwie pozwalałoby mówić o nim: zatrzymany,
gdyby nie to, że w lustrze fotografii jednak zmienia się twarz
z zapałem nocnej straży, co wieczorną ma zluzować straż. 











piątek, 12 lutego 2021

Szaweł

 
Wyprawiliśmy się wreszcie tam,
gdzie chciałem, by mnie posłano.
Nie wziąłem z sobą wiele; prócz listów
do synagog jedynie potrzebne rzeczy:
drugą parę sandałów i nienawiść, na której
wsparłem się jak na lasce. Spadało na nas w drodze
światło gęste i lepkie,
ziemia schła i szarzała; im bliżej byliśmy celu,
tym mocniej wżerała się w nas
ta szarość: w skóry zwierząt,
pod nasze powieki, paznokcie.
Lecz w nienawiści miałem Drogę,
dlatego szedłem, gryząc skórę uzdy.

Dobrze urodzony, trzeba przyznać,
starannie wykształcony w prawie,
obywatel Rzymu, marnowałem się na tych pustkowiach,
tak jak marnowałem się wcześniej
w brudnych zaułkach, pilnując,
by dokonywało się to,
co powinno się było w moim rozumieniu dokonać.

Jeśli nawet pojawiały się
wątpliwości, nic nie znaczyły
wobec mojego poczucia,
głębokiego poczucia misji.
Realnym jest to, co realne:
krew cieknąca z ucha Szczepana,
piach w jego zaciśniętej
dłoni, piach w ustach po tym jak
wyrzekł to, co wyrzekł.

Jeśli nawet pojawiały się wątpliwości,
moja gorliwość pozwalała zapomnieć.
Mój umysł wypalał je. Moja
młodość zadeptywała
wszystko, co jej wskazywałem,
by zadeptywała.

Zostałem nawrócony w obłoku światłości.
A przecież już wcześniej
spadało na mnie w drodze
światło lepkie i gęste,
lecz ono było bezgłośne:
palące i nieme.

Przez następne lata,
kiedym był w nieustającej już Drodze,
w moim odosobnieniu,
w mych podróżach, w listach,
także gdy na kamieniach ściany
ostrzył się już krótki cień miecza
i widziałem przebłysk światłości, jak wtedy,
słyszałem głos, słyszałem tamto pytanie.
Nawet kiedy nie byłem już dawno Szawłem.

„Dlaczego Mnie prześladujesz?”
Zdawało mi się, że znam powody.
Że znam je bardziej teraz, kiedy
nie będę nigdy Szawłem.
Lecz moje usta milczały,
ściągnięte kwaśnym smakiem
szarej skórzanej uzdy.

By się dowiedzieć,
chętnie ruszyłbym
z Damaszku do Jerozolimy.
Pytałbym mijanych,
zaopatrzonych w listy,
podpierających się nienawiścią jak laską,
tych, którzy wyszli przez Bramę Północną,
i tych, którzy dołączyli w połowie drogi,
pytałbym ich, czyli siebie,
pytałbym, by móc zrozumieć. 







środa, 10 lutego 2021

Poranek

 
Między blokami
samochody dostawcze
rozwożą światło.

Teraz
jeden z nich
pokonuje ciemną muldę
i stacza się wolno
ze wzgórza
ku zwęglonym kościom
opuszczonych magazynów.

Najpierw
dwa cienkie druciki świateł,
dopiero potem
iskra dnia
i płonące niebo.







wtorek, 2 lutego 2021

Dwa tematy z Kawafisa

 

Oczy

Teraz już wiem o nich więcej – kiedy utracone.
Że były wierszy pełne na białej karcie twarzy.
Że błysk ich tym silniejszy, im głębiej noc sięgała.
I że przypadkiem było nasze kiedyś spotkanie.
Mówią: co niespodziane, z lekkością odchodzi.
Stracone więc tamte oczy, oczy o blasku wierszy!
Więc już nie będzie spojrzeń, więc czysta biała karta
tej twarzy, której usta nieodciśnięte w słowie.  



Kształty śnionych miłości

Czy podołasz, poeto? Będziesz umiał je przyjąć
w prostej izbie swych wierszy, gdy bieli się południe
albo gdy z gwiazd najwyższe nocne cerują płótno?
Śnionych miłości kształty niech znajdą w twej zatoce
słów swą skrywaną przystań – tę cichą jak mgła pamięć,
która warta wysiłku, nawet kiedy dostrzeżesz,
że niemal wszystkie nikną. Czy będziesz umiał? 

[Odpowiedz… 









poniedziałek, 18 stycznia 2021

Akwarela zimowa

 
Spadł śnieg i wszystkie poczynione plany
wziął w swoje białe, miękkie kleszcze.
Parskają niespodzianie wrzącą wodą krany,
odkręcone przez chłopca z zimowej kolonii,
który rozmywa parą wzrok nadal zaspany
i usiłuje znowu, jak co dzień, dogonić
coś, czego istnienie przeczuwa, ale nie zna jeszcze.

Nieco dalej, choć nie aż tak znowu,
by nie dało się dojrzeć, kobieta w mleczarni
notuje przypływ mleka, śliniąc ołówek kopiowy,   
a ryk krów, które na biel czarne łaty filuternie kładą,
wypełnia obory w doliny mroźnym cudzysłowie   
i wciąż tłustym ciepłem paruje nad kadzią,  
zlepiając kosmyk pod chustką skrywany niezdarnie.

Pejzaż buksuje wraz z zielonym fordem; kierowca 
klnie, odsłaniając posady świata, a przynajmniej
jego bliższej nam części: zwiedzionej na manowce
bieli, zimna i co tam jeszcze jest w asortymencie
tej pory roku. Kłąb pary w umywalni wiruje nad chłopcem,
kobieta pachnie mlekiem i ford spod kół na zakręcie
jak siewnik wyrzuca zimne ziarno: z pasją, choć 

[jednostajnie.  







niedziela, 10 stycznia 2021

*** (Gdy owinięty szczelnie płaszczem…)


Gdy owinięty szczelnie płaszczem sam siebie ocalasz
od niespodzianek pogody i od straty ciepła,
które otacza dusze takie jak twoja (nie zważając wcale
na zysk swych poczynań), ruszaj przed siebie. Gdy       

[zwlekasz,
niknie coś i nie wraca, drobina, dzięki której
mogłeś żyć pod każdą szerokością, choćby nie wiem jak 
[odległa  
była twoja własna szarość skażona tą niespójną chmurą.
Więc nie trać, nie trać nadziei ni ciepła! –
owszem, to ma być wiersz pogodny: precz z ponurą
wizją dziejów jednostki na tle szczęśliwej ludzkości!
Dziewczyna, którą właśnie widzisz schyloną na pomoście,
gdy rzuca kwiaty do wody, patrząc na bukiecik z góry
mknący do mórz, dłońmi pozbawionymi rękawiczek 
[klaszcze 
uciesznie. Widzisz to, lecz nie wiesz, czym w istocie
jest jej radość i jakie miejsce może zająć na twej liście 
[pociech. 
To stąd, by pojąć, idziesz – otulony płaszczem.