środa, 30 kwietnia 2014

Cicha elektryka


Lubię samotność poranków,
gdy czerwony plecak córki
znika w rozłożystych gałęziach
szkoły jak jesienny liść
w cienkim szkle mrozu
lub grzbiet egzotycznej ryby
pulsującej niczym błyskawica
w odwróconych chmurach oceanu.

Wtedy zmianom pogody
towarzyszy jedynie
banalny śpiew wiatru,
wypełniony cichą elektryką.

Światło, które się pojawia,
niczego nie nazywa,
jest nieśmiałe i wiotkie.

Ale to z niego
wydobywa się
pewne siebie napięcie
łączące stopy i ziemię,
powołane do życia
dla tych,
którzy weszli w układ
scalony z pragnień
i zadziwionych niemożliwości.






środa, 23 kwietnia 2014

Ten zysk


Taka okazja
może się nieprędko przydarzyć:
pogoda układa się
z niepogodą,
dzień bez wyjścia,
zasklepiony jak wzrastający chorał.

Wszystko musi zatem poczekać,
dojrzeć jak noc, jak czarne szkło
w ołowianym oplocie.

Niepokoją się
odłożone zakupy. Niewysłane
listy liczą na elektronicznych przyjaciół.

Zostaję w domu, mając
ścisły plan. Wiem, jak będę
żył przez najbliższe godziny:
światowiec, prowincjusz,
skąpiec, utratnik
z malowanymi deskami skrzydeł.

Sztuczne dekoracje
gazet o pustych stronicach
opisują kolejny
miesiąc oszczędności
i wystudiowanego zachwytu.

I to jest ten zysk,
który przyniosło
wyjątkowo chłodne powietrze:
uporządkowanie liter,
bolesnej surowości oczekiwania.

W oknie
dogasają najwyższe budynki
wyludnionego miasta, zwiastując
ciepłe dni.

Ogień, gdy pochłonie
Judasza, wraca.






środa, 16 kwietnia 2014

Wąski dom


Drzewa spoglądają w dół,
na ulicę, w jej smoliste lustro.
Odkleja się plaster chłodu
na napiętym niebie, w którym
niknie rzeka. Samotny, wąski dom na brzegu
jak siwy żongler
podrzuca pytania. Jeśli
będziemy zbyt dosłowni,
nie otworzą przed nami drzwi.
Stukot obcasów, odrapane
echo. Dźwig za łukiem
drogi podnosi z trudem
całą szarość dnia. Rzeka
opływa coraz węższy dom,
z którego zostaje w końcu
porowata pestka,
ziarno oczekiwanych odpowiedzi,
nasz zawsze otwarty cudzysłów.





środa, 9 kwietnia 2014

Klaszcząc


Gromadnie przybywały te i tamte
kolory: siwy cień wczesnych godzin,
wielomiany zieleni tak dojrzałej i późnej,
że zastępowała słodycz;
grad wypadał z otwartych okien chmur
i żył tylko chwilę.

To wtedy
burze zamykały nas
w sobie jak w brzemiennym domu.

Płótno utkane z trzepotania skrzydeł
wróbli, które zawsze
mają w sobie coś dziecięcego, podnosiło się
prosto z klaszczących dłoni,
a gdy opadało, nasze ręce
nie były już takie same.





środa, 2 kwietnia 2014

Nocny dyżur


Otwieram okno, by wpuścić
trochę śpiewu ptaków. Dzielę
go na części, żeby starczyło
na wszystkie ocalałe wazony
z różnych epok: żelaznego
trwania, węgielnej gotowości, majolikowego
lukru pozorów. Pielęgniarka
wraca z nocnego dyżuru; za kwadrans
zatrzaśnie drzwi, jakby tamowała
niechętną, by pozostać w ciele, krew.
Zaśnie w zimnym łóżku. W zapachu
ślubów i rozwodów. Piękno
wydostaje się spod powierzchni
widomego świata
i wtedy przez chwilę
krąży w niej jak woda
w liściu kasztanowca. I można być
przez ten moment
tym, kim i czym się chce, nawet
tą niedotykalną rzeczą, która topnieje
szybciej niż światła
znikającego samochodu,
uwolnionego przez powieki
z mocnych ramion skrzyżowania.