piątek, 30 grudnia 2022

Z grubsza

 
Z grubsza rzecz biorąc, sprawy wyglądały
cienko; więc podjąć jakieś należało
kroki. Dobrze czuć pod stopą ląd stały,
na którym całe opiera się ciało.

Uciec, wyjechać porannym pociągiem
do miast nadmorskich i dalej ku bieli
piasków, co jak niepotrzebne, pomięte chorągwie
zakwitają dokładnie w miejscu, któregośmy pragnęli

w podróżniczych snach, frunąc. Jednakże
realia bywają różne od fantazji, zatem
człowiek tkwi w miejscu i to jest przeważnie
przeznaczonym mu losem. Biorąc za utratę

zgubienie w porannych godzinach swych mrzonek,
pamiętać należy, że nikną rzeczy ważniejsze,
nim się obejrzysz. Oczy, zbyt często zwrócone
ku pustce, schną, dojrzewając i nie mogąc przejrzeć. 







poniedziałek, 19 grudnia 2022

Z cyklu „Okna” (frg. IV i XI)

 
IV

Tam, gdzie szyba się wtapia w skrzyżowaną ramę,
spotykam dwoje oczu. Zagrywka na pamięć.
Patrząc z zewnątrz (lub w lustro), dostrzec można znaczeń
znacznie więcej i siebie – lecz całkiem inaczej.
Stłuczony w nieuwadze o brzeg okna łokieć
przypomina o ciała skłonności do skłonów.
Naciągnięte na głowę góry niewysokie
wieszczą światu kapturem ogień, powódź, pomór.

W zachodzących za wzgórzem odblaskach wieczoru
topi się stal biurowca: gra wzniosłych pozorów
osiągnęła w konstrukcji wysokość kredytu
przyznanego epoce. Spod farb i politur
niskie domy za pawim wciąż piórem tu tęsknią,
przystrajając aeternum przykrojoną tęczą,
która spaja deszcz z jasną plamą na boisku,
gdzie gra toczy się o nic lub (częściej) o wszystko.


XI

zmrożona Droga jak rzeka
do chrztu ją trzymałem na rękach

gwiazda nad nią wyżynna
biała gwiazda i zimna

wyludnione południe
ku mnie gwiazdo chodź ku mnie

w studnie sady wrzucone
w groby niewymoszczone

jakby skradał się złodziej
ty go nakarm i odziej

szczęka w zębach muzyka
piekło bramy odmyka

woda czarna po zmroku
mleko wre w piersiach głogu

zmrożona Droga jak rzeka
do chrztu ją trzymałem na rękach 








środa, 19 października 2022

Drwale

 
Na krótko przed tym, zanim w ciało drzewa
wgłębiła się zębiasta piła, ruszył
świt z całym dobrodziejstwem. „Czasem miewa
się dobre dni” – siedzieli na pluszu

zieleni, gryząc zatęchły słonecznik. Na prawo
parowała darń, wilgoć sunęła metodycznie po siekiery
twardym ramieniu i dalej srebrnym szykiem przez kulawą
cienistość olch, wychodząc z lasu, gdzie trawy ugięły

swą dziewczęcą wiotkość i wilgotna glina
wzięła w siebie ich poszum. Niżej zresztą
nie było nic, co mogłoby zaczynać
jakąkolwiek opowieść – las wytłumiał przeszłość.

„Od siedzenia w tym bagnie tyle lat mam portki
wiecznie mokre. Reumatyzm” – rzekł jeden, wstając. I zaklął,
jednocześnie pocierając policzek szary i szorstki
jak mur sierocińca, na który nałożono niewidzialną szpachlą

gips przemokłej zieleni i nieba – tak obca
była ta przestrzeń, ta chwila, że ptak ją wziął za klatkę, a oni
zgasili niedopałki o gumowy obcas,
wdmuchnęli resztę dymu z kaszlem w tutkę dłoni

i zabrali się, gwiżdżąc, za spuszczanie drzewa –
tą metodą, której przed laty uczyli ich ojcowie
lub bracia matek i jeden drugiego zagrzewał
do żwawszych ruchów gestem pozbawionym słowa,

aż rosochaty kosmos upadł z hukiem, niszcząc
fragment innego, nieobcego świata i wtedy plama
zieleni zwinęła się, tworząc tunel – dokąd? Siedli blisko
siebie. „Gdybym rzekł, że mi nie żal, to bym, psiakrew, skłamał”. 







wtorek, 20 września 2022

W oknie

 
Pejzaż znad okularów wygląda inaczej;
jedną z możliwych przyczyn jest nadmiar pasteli,
co już dawno trafiłoby na listę sztrafów i wykroczeń,
gdyby nie krótkowzroczność jakichś oficjeli.

Mimo to spoglądamy w tę mniej konkretną stronę
świata z ciekawością, gdy tymczasem wsparte
wiatrem nuty cavatiny stają w chybotliwym pionie
niczym dym przy butelce trzymający wartę.

Nie w pochwałach się miasto rozpływa więc, ale
na skutek opisanej przez lekarzy wady
i topnieje w ceglanym niebie jak morale
ubłoconych żołnierzy w okopach, gdy zdrady

dopuszcza się właśnie własny sztab. Patrz, jastrząb
kołuje nad płaszczyzną łąki za osiedlem,
geometrii wyostrzając formy, nim zagasną
w zgliszczach mroku na zawsze. Popielica biegnie

wskroś zieleni ku wilgoci liści – namiastce schronienia
i dzień przesiąka przez sito gałęzi: rozwodniony, miękki,
zostawiając nas bezradnymi wobec tego, co na przemian
karmi szczęściem i smutkiem – przeważnie z drugiej ręki.






 

wtorek, 30 sierpnia 2022

W tych wszystkich dniach, wszystkich godzinach

 

Cóż było w tym wszystkim, na co tak zachłannie
patrzyliśmy? W tych wszystkich dniach, wszystkich
godzinach, w wielu nazwaniach jednej rzeczy,
co często bywa jedynie usprawiedliwieniem
siebie, w biegnącej rzece, w wodach stojących lub
podchodzących pod domy o falistych dachach, rozkołysanych
jak barki; w kolorach, które zamykają mowę, również
i w samej mowie, nawet nieporadnej
mowie dziecka, w bezbronności wszystkiego, co przyszło;
w przeszłości, będącej koronnym dowodem
na rozliczne nieprawości czasu, w jałowości naszych pustyń
o zimnym poranku, gdy ciało pragnie głodu,
w bujności deszczu zabijającego ptaki – cóż było
w tych wszystkich dniach, wszystkich godzinach, kiedy
dostrzegaliśmy ów ład, który każe
przytulać policzek do zwątpienia,
chłodzić skroń w cieniu pewności? 








środa, 20 lipca 2022

Znak


Zapamiętałem wszystko, zbyt wiele.
Ruchliwy tatuaż gołębia
Na ramieniu katedry. Czarne góry przychodzące
Znikąd. Zdanie po zdaniu stwarzałem to
W trybach zegara, wśród twarzy
W bizantyńskim złocie. W morzu,
Gdzie ciemnowłosa drobna dziewczynka
Znajduje zawsze jedną
I tę samą muszlę. Oto
Statek podnosi żagle.
Pamiętam,
Wbrew obietnicom. Wbrew ostrzeżeniom
Ksiąg pisanych latami
I zastygłych w papierowym szkle.
W popielniczce o kształcie serca
Połyskują pestki wiśni
Niesione falą srebrzystego przypływu. Znak,
Którego obiecałem sobie nigdy nie odczytać. 







środa, 13 lipca 2022

Wieczorna pocztówka

 
Ci z przedmieść
nie zdążyli jeszcze wrócić
z miasta; tramwaje
rozwożą puste światło, a niskie
domy niszczeją samotnie, z godziny
na godzinę coraz bardziej
nietutejsze. Niedaleko
stąd na bocznicach kolejowych
łoskot podrywa się do lotu
i spada. Ci z przedmieść
niosą w sobie
muzykę. Ich melodie
są starannie wygładzone.
Niebieski tramwaj
przywiezie ich do czyśćca. Za chwilę
mrok pochłonie
roztańczone sylwetki. Ukłucia papierosów
wwiercą się
w twardą noc.



























piątek, 24 czerwca 2022

W galerii

 
Wśród przejść poczynionych specjalnie
na użytek wizytujących – między
przegrodą z regipsu a dwojgiem
ludzi zatopionych w rudziejącym pejzażu,
gdzie rozbłyska gwiazda na granatowym niebie
i coś potężnieje na granicy planów.
Właśnie tutaj jesteś: w wiecznym pomiędzy.
Na granicy. Za chwilę
wyjdziesz na ulicę, unosząc w splotach nitek
swojego ubrania resztki zapachu farb
i skóry modelek. Będziesz stał bezradny,
naznaczony przez ciężkie płatki słońca.
W końcu ruszysz przed siebie wąwozem, znowu
pomiędzy. Wystawy będą obiecywać,
pierwsze lampy o chwiejnych żółtych słupkach
odetchną z ulgą po męczącym dniu
bezczynności. Będziesz śledził
tych wszystkich, którzy
śledzili ciebie. Krok po kroku, gest
za gestem, przez całe stulecia. Istniejąc
w zasadzie już tylko
w obrazie widzianym
kilka godzin temu, z ulgą
przyjmiesz rozlewający się wieczór.
Coraz bardziej
między twardą bramą drzew
po prawej a mglistością tego,
co zawsze było
mniej lub bardziej poza. 







czwartek, 2 czerwca 2022

Petroniusz dyktuje


Żyliśmy tu i ówdzie i tak jak się dało.
Nic w nas nie zasłużyło na miano „doskonałość”.
Tunika była tkana na pokurczy miarę.
Taki los: ni w nagrodę, ani też za karę.

Patrzyliśmy jak burza rozrywa niebiosa,
Bardziej doglądając, aby pieśń miłosna 
Miała wyrazisty rytm i błysk jedwabiu.
I sen ten, trzeba przyznać, nigdy nas nie zawiódł.

Przychodził, kiedy trzeba. Kleił zgasłe oczy.
Księżyc wschodził nowy. Świat bez nas się toczył.
Uważać trzeba było, by nie zgasnąć w sobie,
Kontemplując horyzont odziany w żałobę.

Lecz i na to się rychło znalazło lekarstwo,
Odkładane przez lata wciąż warstwa za warstwą,
Aż powstała skorupa. Popioły wystygłe.
Nie jest chlubą bezczynność, ale też nie wstydem.

Powstawały fortuny, umierały duchy.
Po zjawie nikt nie płacze. To sprawa kostuchy.
Lecz któż o śmierci myśli, ciało mając młode?
Tylko przez to, że żyjesz, czekasz na nagrodę.

Znosiliśmy z godnością rządzących kaprysy,
Bardziej od sztyletów ceniący napisy
Na sypiącym się murze – nawet tu spóźnieni.
Twarz poorzesz bruzdami, ale dat nie zmienisz.

Upadały idee, wyła wojna wilcza
Tuż pod bokiem posągów. Ale marmur milczał.
Donosili posłańcy o kolejnej rzezi.
Zasada wzajemności. Krew w kolorze miedzi.

Tak czy owak, historia dotknęła nas lekko:
Ot, muśnięcie niewarte, by stać się piosenką
Choćby. (Teraz zresztą, trzymając kieliszek,
Wiem: o innej formie nikt tu nie chce słyszeć).

Jednak jestem spokojny. Nie istnieję – niemal –
Zatem nie mnie historia wbije w piersi medal.
Promyk trucizny słońca zabarwionej mleczem 
Przetnie martwą skórę skażoną powietrzem. 







wtorek, 24 maja 2022

*** (Tańczy nurt na kamieniach…)

 
Tańczy nurt na kamieniach
czas się w wodę zamienia

Mija strumień polany
świecą w mroku ekrany

Tamże owce już strzygą
wszystko oddać chcą strzygom

Za połówkę halerza
byle spiryt się przeżarł

Tamże strzygą barany
wełnę kładą na rany

Biel w potoku wypiorą
na pierś wdzieją upiorom

Zszytą pamięć po kuli
kułak ognia otuli

Wzdłuż sytego milczenia
płynie nurt po kamieniach

Kędyś w ciemnej dolinie
u początku i ninie






czwartek, 5 maja 2022

Idąc po śniegu

 
Idąc po śniegu – który
zaległ dziś w niewielkim ogrodzie
łączącym postrzępiony smutek
czterech czy pięciu
bloków w jednolite
przedmiejskie tristia –
starałem się wkładać stopy
w ślady nieznanego zwierzęcia,
nocnego zbłąkanego psa, jak przypuszczam.
Moje podeszwy
były znacznie większe niż te,
rozrzucone w dziwnym porządku,
ciemniejące tropy; musiałem
stawać na palcach,
by ich nie zadeptać jak małych
cichych owadów. Więc
miałem, być może: nadal mam,
przewagę. Nad warstwą śniegu
unosił się wciąż
oddech torujący drogę
do sekretów skostniałej ziemi
i latarnia stygła
w wiecznym ukłonie, który
zauważyłem dziś po raz pierwszy,
patrząc, jak jej cień zagarnia ślady
do zbioru mającego za nic
każdą możliwą tu jeszcze
część tak bardzo wspólną. 








środa, 27 kwietnia 2022

Jaskółka buduje gniazdo


Ukroiwszy solidny kawał błękitności,
niemal zamarła. Wszystko to widziałem,
stojąc u stajen. A potem wleciała,
niszcząc nieśmiały obraz. Tamte
drgające, głodne pociągnięcia pędzla
na szkle dnia gorącym, płynnym prawie! Dla niej
nie były chyba pierwszyzną; a zatem
wprawa w mijaniu przeszkód i ów transport
tego, co brzydkie, szpetne już na wieki
imponowały świadkom: drzewu i kamieniom.
Te pęczniały w złości – nie móc o czymś mówić!
Upadek z lotem, w więzi pożądania,
zawsze czekają, by skoczyć do gardła.
Może już toczy się ta walka, kiedy
nurt snu lepi oczy mułem nocnej rzeki.
Brud glinnych spoiw wokół wrzaskliwego
ciepła narastał. Przesłoniłem oczy;
przygarażowa sadzawko Siloe!
Nie wracaj wzroku, gdy razem z jaskółką
znaki kreślimy w powietrzu i w ziemi,
po kostki gasnąc w promienistym świetle
w ten dzień budowy gniazda – zaślepieni. 













 

wtorek, 5 kwietnia 2022

Na równinie

 
Tu, gdzie spotkaliśmy się wszyscy,
na równinie wypełnionej
jak w arce wszelkimi głosami, lecz brzmiącej
jednako, przyjęliśmy za swoją jedyną siłę
krzyk, tłumiący tak samo
szum wiatru w koniczynie, odgłos
samotnej kropli, chwasty, ciernie, winne i niewinne.
Nie nauczyły nas niczego
reguły poetyki krzyku
zgromadzone w kilkudziesięciu grubych tomach
stuleci z przypisami i stosownym komentarzem.
Nie nauczyły niczego
żadne ofiary, bo jak oduczyć żyjących
pieśni instynktu i biologii.
Krzyk sprawia, że głuchniemy,
upojeni nim, dzicy.
Wystarczy nam już sam ruch warg,
ciemne tu i teraz
na równinie bez dnia i nocy,
gładkiej i zimnej
jak żelazo księżyca. 













czwartek, 17 marca 2022

Być może Medowie (ósmy i ostatni temat z Kawafisa)

 
Być może Medowie przejdą, choć mamy nadzieję,
że zdziwi ich gniew bogów, zaskoczy w obozie
leżących na darni, nagich, że nagle odstąpią
i będzie jak wcześniej, gdy świt wstawał cichy,
kłosy kładły głowy na podołek mchu,
niemowlęta spały, poczynał się upał.
Być może, być może… Mimo wszystko trwamy,
z twarzą przy dawnych snów rozrosłym drzewie:
z niego miecz wystrugany, laska, kij pasterski,
jego cień – obrys słowa, wróżba i drogowskaz.
Pewne rzeczy się dzieją, bo muszą się zdarzyć.
Także z tego powodu pod tym stając drzewem,
usta wypełniamy drapiącą korą słów.
Efialtes przyjdzie; przymilał się winem,
pozorem mądrości, kiedyś. Biały kamień
zabudowań Trachis kusił, marsze kolumnady
z granatu gór w granat morza i dalej, w czas. Dziś ciągle
stawia Efialtes stopy między śpiących
i wiemy, że uczyni, co nieodwracalne.
Będzie, co być może, lecz mamy nadzieję.
To ona, nie wiatr, w dole srebrzy dziki owies. 







czwartek, 10 marca 2022

Atol

 

Bujnych wybrzeży pokusa nęci wyobraźnię;
wystarczy przymknąć oczy, by widzieć je wyraźnie:
szelest liści zdrapujący z nieba śmiały obłok, który
zapuścił się nazbyt wzwyż (na błękit nieczuły
sfer) lub przeciwnie, zbyt nisko zszedł i wody tym samym
zmącił poziom, niezgrabny, przyczyniając piany
przy brzytwie kanonierki. Wzbił się ptak z zarośli,
przed zębem pantery czy strzelbą uchodząc lub prościej
mówiąc: kierowany lękiem bliżej nieznanym, więc jakimś
wywiedzionym z płuc, powietrznych worków, wątroby. Ptasim
zwyczajem barwi niebo piórami i krzykiem,
aż człowiek czuje dreszcz, jak zawsze, gdy Niezwykłe
plami spokojną ciszę, przerywając sen lub porannej kawy
leniwy łyk. Ilekroć słyszysz albo widzisz ptaka, który
w bezrozumnej, choć słusznej panice ratuje swój skrawek
życia, wiedz, że zło się nie kończy, lecz trwa ów ponury
taniec. Powtarzalność lotów ptaka spłoszonych,
kursów okrętów, spojrzeń przez lornetki od strony
morza, losów wysp – to wszystko na nic. Audytoria
zawsze do siebie to mają, że nudzą się potwornie,
woląc arenę cyrku i pierś pod obcisłym trykotem.
Życie to zawsze „teraz” i „tu”. Śmierć – odległe „gdzieś”, niejasne „potem”. 








wtorek, 8 marca 2022

Wieczór w starym mieszkaniu

 
Tu wbity gwóźdź. Dalej o krok
reprodukcja pod kurzem: przegrane powstanie.
Niżej linoleum odgradza od betonu fundament
ciszy; tak słodko pachnie mrok
i rośnie plama wilgoci na ścianie.

Przybita mapa Europy. Pod nią
pusta, lecz nie wolna przestrzeń.
Kartka zaciągnięta farbą wodną
zasłania wiele, lecz tłumaczy więcej,
wierząc, że się pustką uda coś zapełnić.

Łatwiej gwóźdź wyjąć. Gorzej zaleczyć rany.
Tuż obok mapy zielony płaszcz z wełny
zmoknięty i żałosny jak bek merynosa
zwisa na drzwiach. Policzek przyklejasz do ściany
niczym stopy do pamięcią bielonego corso.

Nie chcesz wychodzić ni zostać.
Pozostaje trwanie.
Za oknem zakrzywia się prosta
dotąd ulica i spada niby sęp na ofiarę
trylinek parkingu, gdzie wciąż nieprzerwanie

zjeżdżają auta z miasta, tnąc
świat na nierówne części – z nich parę
znasz, niby stary ksiądz
na pamięć znający grzechy
organisty. Pod ciemnym sztandarem

noc jak lepkie imperium wchodzi do bram,
podwórzy, studni, dusz; nie szukaj pociechy –
mapa Europy pleśnieje wszak dla twego dobra,
z miłością patrząc na upadek. Kłam
sobie i innym, dopełniając obraz. 







środa, 2 marca 2022

W popiele

 
Wielkie są rzeczy, które uczyniłeś.
Małe są rzeczy, które uczyniłem.
Trzeba to powtarzać
w każdej chwili.

Powtarzać,
gdy wraca dzień

i oczyszczający ogień
wypala wargi.

Powtarzać, gdy
dzień odejdzie,
zostawiając nas
w połowie drogi.

Albo wtedy,
gdy bujny wiatr
napełni żagle jak tykwy,
unosząc cienie
ponad rzeką,
rosą,
jasną suknią piasku.

A także wtedy,
gdy umierająca cisza
rozerwie z łoskotem obłok.

Wielkie są rzeczy
uczynione przez Ciebie.

A ja zbyt mało uczyniłem.
A co uczyniłem,
wszystko na swoją miarę.

Powtarzam to,
odciskając słowa
w popiele. 





czwartek, 10 lutego 2022

Z cyklu „Okna”

 
Okna

Droga jak rzeka zmrożona,
gwiazda nad nią zimna wyżynna
wyludnione południe prowadzi
zasypane studnie pod sadem
jakby skradał się nocny kradziej
jakby inną niósł w zębach muzykę
żeby wody mu nie dać na zmrok
by tamtego nie usłyszeć źródła.


I

Jesień przedwczesna i światło się zmienia.
Wolno wypala chłód błękit i jasność
ściernisk nad rzeką. I czernieje ziemia.
A rozum śpi już. A lęk nie chce zasnąć.

W gęstwę powietrza wniknął niespodziany
impuls; schło światło pod zwierzęcia łapą,
której istnienia dowodził na zmianę
odcisk na błocie i głos poematu.


II

Deszcz przychodzi i mija.
Wiedzą jego krople,
że wrócą, powtórzone
w innym szklistym ciele.
Choć nie znają godziny,
nie widzą porządku
w tym, co będzie dane
im i nam – po raz wtóry.
A jeśli co należy
do nas, to być może
umieć kroczyć wśród liści,
w trawach stawiać stopy.
Dar zbyteczny, bo przecież
nie wywiedzie z losu.
Nie zgasi deszcz kolejny
płomyków zwątpienia.
Garnie się ku ciepłu
szelest ptasich skrzydeł,
okrywając nam ciała,
rozwodnione dusze.


III

Na pustym oto szlaku dachowych możności
już tylko kocie ślady odbywają spacer
i bieli się cień zębów wzdłuż niknących ości,
gdy łeb makreli chwali uroki miejsc straceń.
Rozwiał się śmiech i deszcze. I nic nie nastaje
na ich perlisty dobrobyt. To całe znikanie
warte jest bedekera. Noc przechodzi skrajem,
i świt ogląda dachy poprzez lewe ramię. 








czwartek, 13 stycznia 2022

Do opowiedzenia

 
Jeśli zechcesz, opowiem ci także o tym.

O śniegu, który był nieugaszony
przez tyle lat i w końcu
płomyk lodowca wczołgiwał się
pod deski stodoły,
dokładnie tam, gdzie stały
rzędy rdzawych sąsieków.

O bramie kamienicy,
w którą pierwszej pogodnej nocy
wchodził ciepły podmuch kwietnia
i zostawał tak długo,
aż odleciały ptaki
odziane w czarne i białe
pióra miękkości.

Także o owocach
z podmokłych sadów
smakujących torfem.

Także o rzece
pięknej i niebezpiecznej
dlatego, że była piękna.

Jeśli zechcesz, będę
mówił dalej.

O deszczu raniącym dłonie,
ale dającym pić.

O słowach,
które musieliśmy zapomnieć.

O tych, które pamiętaliśmy,
ale nie potrafiliśmy wypowiedzieć.

O pewnej historii,
która się nie wydarzyła
i dlatego
zaistniała tak mocno
i bez lęku.

O jasności przerażonej
nadchodzącym mrokiem.

O mroku
zawsze ostatecznie zwyciężanym
przez jasność.

I o tej najważniejszej rzeczy,
której nigdy nie opisałem,
bo zawsze była
do opowiedzenia
w najdrobniejszych szczegółach.