sobota, 11 stycznia 2020

Złodzieje złomu


Oto za oknem święto cięcia złomu.
Kto chciałby w tej materii jakkolwiek dopomóc,
proszony jest o kontakt pod numerem... – w deseń
ten dalej. Miejsce: skład złomu. Czas akcji: pod jesień.
Ech, schronić swe uszy przed wizgiem hufca Wizygotów,
żeby jakoś mógł istnieć umysł... Kto chciałby, kto zdoła,
gdy trwa właśnie w najlepsze festiwal jazgotu
zgarniający to wszystko, co ciche, dokoła.
Być może jest to święto jakichś bóstw fonicznych,
wszelkie fakty zaś mówią: okrutnych a licznych...
Zgrzyt do życia powołał swoją mitologię.
Ów kult się pojawił, wzrastał, aż pomału
dotarł i tutaj. Znalazłszy wyznawców za progiem,
z nas zrobił męczenników swego rytuału.

Nic wybawić nie może od zgrzytu żelaza,
w które właśnie ząb ostrza z rozkoszą się wraża,
jakby niewidzialną i obcą napędzany złością.
Ciała innych dotknąwszy własną cielesnością,
nie ma dość. Pragnie więcej, dlatego drżą szyby
(wciąż niezbite dowody świata nie na niby).

Ostrze pod rdzę wnika i głębiej, przyczółek
szykując dla natarcia. Nie ma tu w ogóle
nikogo, kto zadałby sobie trud, by słowem
furmańskim cisnąć (w myślach do siebie je powiem).
Wyziębła chatka stróża jest głucha od roku
dwa zero zero siedem lub osiem. Lub jakoś
tak. Poza tym przeszklony bezruch nastał wokół.
Parkingu płciowy trójkąt wykrojono latoś,
lecz autom nie wadzi huk, tak jak nam, dwunożnym,
co niektórym się wydać krzywdzącym i zdrożnym,
nie przeczę, pewnie może.
Co zrobić, takie rzeczy znosi się w pokorze.

Skier spod ostrza ławica gna z góry w dół w pędzie
wprost ku wgłębieniu w ziemi, lecz nim w nim osiędzie,
wyzwanie rzuca trawom, w których się zatraca.
(Co raz zgaśnie to więcej błyskiem nie powraca).
Z tej Etny postawionej tu jednak na głowie
zapewne dumny jest Tyfon, znacznie mniej bogowie.

Lecz kto wie – może lepiej pociąć ten złom, niźli
wystawić go na łatwy łup. Ach, jakże łakomi są bliźni!
Człowiek nie istnieje poza ową sferą
(pomijając ascetów; lecz kto dzisiaj wdzieje
włosiennicę jak oni?). Po latach dopiero
przychodzi namysł. A zatem złodzieje

żelastwa od góry przez dach się dostaną
w nocy lub – jeśli przyjdą – bardzo wcześnie rano,
gdy zasypiają oczy, wszystek człek umiera
z przyboczną gwardią: pamięcią, charme’em etc.
Oddech wtedy jest cięższy, tak jak sen. Już dnieje.
Stąpając po rosie, nadchodzą złodzieje.
Nieśpiesznie i czujnie, i z maestrią istną,
gwiżdżąc cicho, to wszystko, co im trzeba, gwizdną.
Lecz nie są wcale od nas jakoś gorsi, szelmy!
Czyż nie podobnieśmy kradli godziny w niedzielny
ranek? Spojrzenia? Snów opiłki, zachwyt, także długie
podróże w stulecia przyszłe, pocałunki, z trudem
zdobywane względy? Jeszcze wierszy światło,
lenistwa chwile gładkie, nut płatki, a nadto
uczucia i dni – z życia, czasu – po kryjomu?
Czym się więc różniliśmy od złodziei złomu?







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz