poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Starzec na rynku


Starca spotkałem na rynku
jednego z miast nadmorskich,
gdy lipiec dni swych resztę
tracił. Bez wątpienia
szalony był ów starzec, szalony. Przemawiał –

jak mają w zwyczaju inni
jemu podobni – niemal
bezgłośnie, w rozchełstanej
koszuli, tam, w tym mieście
złotem opitym, drżącym,
gdzie nikt go słuchać nie chciał,
nikt prócz surowych murów
i duchów: tych realnych
i tych, co są zmyśleniem.

Zmarnowane są, mówił, nasze nogi
drogami bez celu, ręce
zmęczone dotykiem, po którym
nic nie zostaje w garści. Żołądki
wytrawione kwaśnym jak wino
poczuciem niespełnienia,
język splątany, ciemny,
nieumiejący nazwać.
Jest – tak! – jest czego żałować.
Lecz czy żałować przystoi?

To mówił, ja zaś z jego
czytałem warg – tych żagli
przy maszcie ciała,
u rąbka dumnej flagi
twarzy, na rynku miasta,
które opite złotem
przejmuje posag lipca
i nieustannie trwoni,
kładąc go w każdy wieczór
na grząskiej, chwiejnej bieli,
ruchliwych bliznach morza.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz