wtorek, 14 stycznia 2020

Polski poeta przybywa do Lejdy


Poeta, polski poeta, przybywa
do Lejdy. Zastaje miasto, jakie
widywał w snach, to znaczy, jakie
nie istnieje. Pisywał przez całe lata
do Arciszewskiego, ale listy
pozostawały bez odpowiedzi. Nie może liczyć
na pomoc. Pewnie dlatego,
że ten którego znał, a przynajmniej
tak mu się wydawało, wybrał
religię wędrówki. Telefon milczy, skrzynka
mieści tylko grube katalogi domów
handlowych. Teraz i on został skazany
na wielokrotność siebie.

Lubi patrzyć z okna
na przechodzące orkiestry. Nie chcę cierpieć,
powtarza, ale
za każdym razem wybija gładką
szybę, za każdym razem
wykrwawia się. I za każdym
razem nie żałuje grzechów
swojej mowy. Jest twardym pokładem
swojego statku, porwanym na strzępy
żaglem. Jest galionem
rozcinającym świt. Polski poeta
dotyka dłońmi śladów stóp
Rembrandta. „Jeśli ty tu byłeś,
ja także tu jestem”. Na twarzy odciska się
włos pędzla wrosły w płótno:
gdyby jeszcze ktoś nie wierzył,
że obrazy żyją. Polski poeta
osiedla się w wodach zraszających
Lejdę, w jej kamieniach, kwiatach. W jej
pięknie. Spadkobiercy Klingera
grożą mu procesem, ale nikt
nie wie, gdzie zaadresować pozew. Nawet
tutejsi adwokaci są bezradni, a wstydzą się
prosić o pomoc astronomów
zastygłych przy lunecie.
Polski poeta pisze wiersz,
którym przepoławia
świat jak ciężki chleb. Okruchy
wpadają do wody, karmią łapczywe zielonkawe
ryby: świat przez chwilę
unosi się na powierzchni. Zanim zostanie
zjedzony. Pod niebem
Lejdy. Tuż przy tarczy słońca.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz