Z grubsza rzecz biorąc, sprawy wyglądały 
 cienko; więc podjąć jakieś należało 
 kroki. Dobrze czuć pod stopą ląd stały, 
 na którym całe opiera się ciało. 
 
 Uciec, wyjechać porannym pociągiem 
 do miast nadmorskich i dalej ku bieli 
 piasków, co jak niepotrzebne, pomięte chorągwie 
 zakwitają dokładnie w miejscu, któregośmy pragnęli 
 
 w podróżniczych snach, frunąc. Jednakże 
 realia bywają różne od fantazji, zatem 
 człowiek tkwi w miejscu i to jest przeważnie 
 przeznaczonym mu losem. Biorąc za utratę 
 
 zgubienie w porannych godzinach swych mrzonek, 
 pamiętać należy, że nikną rzeczy ważniejsze, 
 nim się obejrzysz. Oczy, zbyt często zwrócone 
 ku pustce, schną, dojrzewając i nie mogąc przejrzeć. 
piątek, 30 grudnia 2022
Z grubsza
poniedziałek, 19 grudnia 2022
Z cyklu „Okna” (frg. IV i XI)
 
IV 
 
 Tam, gdzie szyba się wtapia w skrzyżowaną ramę, 
 spotykam dwoje oczu. Zagrywka na pamięć. 
 Patrząc z zewnątrz (lub w lustro), dostrzec można znaczeń 
 znacznie więcej i siebie – lecz całkiem inaczej. 
 Stłuczony w nieuwadze o brzeg okna łokieć 
 przypomina o ciała skłonności do skłonów. 
 Naciągnięte na głowę góry niewysokie 
 wieszczą światu kapturem ogień, powódź, pomór. 
 
 W zachodzących za wzgórzem odblaskach wieczoru 
 topi się stal biurowca: gra wzniosłych pozorów 
 osiągnęła w konstrukcji wysokość kredytu  
 przyznanego epoce. Spod farb i politur 
 niskie domy za pawim wciąż piórem tu tęsknią, 
 przystrajając aeternum przykrojoną tęczą, 
 która spaja deszcz z jasną plamą na boisku, 
 gdzie gra toczy się o nic lub (częściej) o wszystko.
 
 
 XI 
 
 zmrożona Droga jak rzeka 
 do chrztu ją trzymałem na rękach 
 
 gwiazda nad nią wyżynna  
 biała gwiazda i zimna 
 
 wyludnione południe 
 ku mnie gwiazdo chodź ku mnie  
 
 w studnie sady wrzucone 
 w groby niewymoszczone 
 
 jakby skradał się złodziej 
 ty go nakarm i odziej  
 
 szczęka w zębach muzyka 
 piekło bramy odmyka  
 
 woda czarna po zmroku 
 mleko wre w piersiach głogu 
 
 zmrożona Droga jak rzeka 
 do chrztu ją trzymałem na rękach 
 
środa, 19 października 2022
Drwale
 
Na krótko przed tym, zanim w ciało drzewa 
 wgłębiła się zębiasta piła, ruszył 
 świt z całym dobrodziejstwem. „Czasem miewa 
 się dobre dni” – siedzieli na pluszu  
 
 zieleni, gryząc zatęchły słonecznik. Na prawo 
 parowała darń, wilgoć sunęła metodycznie po siekiery 
 twardym ramieniu i dalej srebrnym szykiem przez kulawą  
 cienistość olch, wychodząc z lasu, gdzie trawy ugięły 
 
 swą dziewczęcą wiotkość i wilgotna glina 
 wzięła w siebie ich poszum. Niżej zresztą 
 nie było nic, co mogłoby zaczynać 
 jakąkolwiek opowieść – las wytłumiał przeszłość. 
 
 „Od siedzenia w tym bagnie tyle lat mam portki 
 wiecznie mokre. Reumatyzm” – rzekł jeden, wstając. I zaklął, 
 jednocześnie pocierając policzek szary i szorstki 
 jak mur sierocińca, na który nałożono niewidzialną szpachlą 
 
 gips przemokłej zieleni i nieba – tak obca 
 była ta przestrzeń, ta chwila, że ptak ją wziął za klatkę, a oni 
 zgasili niedopałki o gumowy obcas, 
 wdmuchnęli resztę dymu z kaszlem w tutkę dłoni 
 
 i zabrali się, gwiżdżąc, za spuszczanie drzewa – 
 tą metodą, której przed laty uczyli ich ojcowie 
 lub bracia matek i jeden drugiego zagrzewał 
 do żwawszych ruchów gestem pozbawionym słowa, 
 
 aż rosochaty kosmos upadł z hukiem, niszcząc 
 fragment innego, nieobcego świata i wtedy plama 
 zieleni zwinęła się, tworząc tunel – dokąd? Siedli blisko 
 siebie. „Gdybym rzekł, że mi nie żal, to bym, psiakrew, skłamał”. 
wtorek, 20 września 2022
W oknie
 
Pejzaż znad okularów wygląda inaczej;  
 jedną z możliwych przyczyn jest nadmiar pasteli, 
 co już dawno trafiłoby na listę sztrafów i wykroczeń, 
 gdyby nie krótkowzroczność jakichś oficjeli. 
 
 Mimo to spoglądamy w tę mniej konkretną stronę 
 świata z ciekawością, gdy tymczasem wsparte   
 wiatrem nuty cavatiny stają w chybotliwym pionie 
 niczym dym przy butelce trzymający wartę. 
 
 Nie w pochwałach się miasto rozpływa więc, ale 
 na skutek opisanej przez lekarzy wady 
 i topnieje w ceglanym niebie jak morale 
 ubłoconych żołnierzy w okopach, gdy zdrady 
 
 dopuszcza się właśnie własny sztab. Patrz, jastrząb  
 kołuje nad płaszczyzną łąki za osiedlem,  
 geometrii wyostrzając formy, nim zagasną  
 w zgliszczach mroku na zawsze. Popielica biegnie 
 
 wskroś zieleni ku wilgoci liści – namiastce schronienia  
 i dzień przesiąka przez sito gałęzi: rozwodniony, miękki, 
 zostawiając nas bezradnymi wobec tego, co na przemian 
 karmi szczęściem i smutkiem – przeważnie z drugiej ręki. 
 
wtorek, 30 sierpnia 2022
W tych wszystkich dniach, wszystkich godzinach
 
patrzyliśmy? W tych wszystkich dniach, wszystkich
godzinach, w wielu nazwaniach jednej rzeczy,
co często bywa jedynie usprawiedliwieniem
siebie, w biegnącej rzece, w wodach stojących lub
podchodzących pod domy o falistych dachach, rozkołysanych
jak barki; w kolorach, które zamykają mowę, również
i w samej mowie, nawet nieporadnej
mowie dziecka, w bezbronności wszystkiego, co przyszło;
w przeszłości, będącej koronnym dowodem
na rozliczne nieprawości czasu, w jałowości naszych pustyń
o zimnym poranku, gdy ciało pragnie głodu,
w bujności deszczu zabijającego ptaki – cóż było
w tych wszystkich dniach, wszystkich godzinach, kiedy
dostrzegaliśmy ów ład, który każe
przytulać policzek do zwątpienia,
chłodzić skroń w cieniu pewności?
środa, 20 lipca 2022
Znak
Zapamiętałem wszystko, zbyt wiele. 
Ruchliwy tatuaż gołębia 
Na ramieniu katedry. Czarne góry przychodzące 
Znikąd. Zdanie po zdaniu stwarzałem to 
W trybach zegara, wśród twarzy 
W bizantyńskim złocie. W morzu, 
Gdzie ciemnowłosa drobna dziewczynka 
 Znajduje zawsze jedną 
I tę samą muszlę. Oto 
Statek podnosi żagle. 
Pamiętam, 
Wbrew obietnicom. Wbrew ostrzeżeniom 
 Ksiąg pisanych latami 
I zastygłych w papierowym szkle. 
W popielniczce o kształcie serca 
Połyskują pestki wiśni 
Niesione falą srebrzystego przypływu. Znak, 
Którego obiecałem sobie nigdy nie odczytać. 
środa, 13 lipca 2022
Wieczorna pocztówka
 
Ci z przedmieść
 nie zdążyli jeszcze wrócić
 z miasta; tramwaje
 rozwożą puste światło, a niskie
 domy niszczeją samotnie, z godziny
 na godzinę coraz bardziej
 nietutejsze. Niedaleko
 stąd na bocznicach kolejowych 
 łoskot podrywa się do lotu 
 i spada. Ci z przedmieść
 niosą w sobie 
 muzykę. Ich melodie
 są starannie wygładzone. 
 Niebieski tramwaj
 przywiezie ich do czyśćca. Za chwilę
 mrok pochłonie
 roztańczone sylwetki. Ukłucia papierosów
 wwiercą się 
w twardą noc.
poniedziałek, 27 czerwca 2022
piątek, 24 czerwca 2022
W galerii
 
Wśród przejść poczynionych specjalnie 
 na użytek wizytujących – między 
 przegrodą z regipsu a dwojgiem 
 ludzi zatopionych w rudziejącym pejzażu, 
 gdzie rozbłyska gwiazda na granatowym niebie 
 i coś potężnieje na granicy planów. 
 Właśnie tutaj jesteś: w wiecznym pomiędzy. 
 Na granicy. Za chwilę 
 wyjdziesz na ulicę, unosząc w splotach nitek 
 swojego ubrania resztki zapachu farb 
 i skóry modelek. Będziesz stał bezradny, 
 naznaczony przez ciężkie płatki słońca. 
 W końcu ruszysz przed siebie wąwozem, znowu 
 pomiędzy. Wystawy będą obiecywać, 
 pierwsze lampy o chwiejnych żółtych słupkach 
 odetchną z ulgą po męczącym dniu 
 bezczynności. Będziesz śledził 
 tych wszystkich, którzy 
 śledzili ciebie. Krok po kroku, gest 
 za gestem, przez całe stulecia. Istniejąc 
 w zasadzie już tylko 
 w obrazie widzianym 
 kilka godzin temu, z ulgą 
 przyjmiesz rozlewający się wieczór.  
 Coraz bardziej 
 między twardą bramą drzew 
 po prawej a mglistością tego,
 co zawsze było 
 mniej lub bardziej poza. 
czwartek, 2 czerwca 2022
Petroniusz dyktuje
Nic w nas nie zasłużyło na miano „doskonałość”.
Tunika była tkana na pokurczy miarę.
Taki los: ni w nagrodę, ani też za karę.
Patrzyliśmy jak burza rozrywa niebiosa,
Bardziej doglądając, aby pieśń miłosna
Miała wyrazisty rytm i błysk jedwabiu.
I sen ten, trzeba przyznać, nigdy nas nie zawiódł.
Przychodził, kiedy trzeba. Kleił zgasłe oczy.
Księżyc wschodził nowy. Świat bez nas się toczył.
Uważać trzeba było, by nie zgasnąć w sobie,
Kontemplując horyzont odziany w żałobę.
Lecz i na to się rychło znalazło lekarstwo,
Odkładane przez lata wciąż warstwa za warstwą,
Aż powstała skorupa. Popioły wystygłe.
Nie jest chlubą bezczynność, ale też nie wstydem.
Powstawały fortuny, umierały duchy.
Po zjawie nikt nie płacze. To sprawa kostuchy.
Lecz któż o śmierci myśli, ciało mając młode?
Tylko przez to, że żyjesz, czekasz na nagrodę.
Znosiliśmy z godnością rządzących kaprysy,
Bardziej od sztyletów ceniący napisy
Na sypiącym się murze – nawet tu spóźnieni.
Twarz poorzesz bruzdami, ale dat nie zmienisz.
Upadały idee, wyła wojna wilcza
Tuż pod bokiem posągów. Ale marmur milczał.
Donosili posłańcy o kolejnej rzezi.
Zasada wzajemności. Krew w kolorze miedzi.
Tak czy owak, historia dotknęła nas lekko:
Ot, muśnięcie niewarte, by stać się piosenką
Choćby. (Teraz zresztą, trzymając kieliszek,
Wiem: o innej formie nikt tu nie chce słyszeć).
Jednak jestem spokojny. Nie istnieję – niemal –
Zatem nie mnie historia wbije w piersi medal.
Promyk trucizny słońca zabarwionej mleczem
Przetnie martwą skórę skażoną powietrzem.
wtorek, 24 maja 2022
*** (Tańczy nurt na kamieniach…)
 
Tańczy nurt na kamieniach 
 czas się w wodę zamienia  
 
 Mija strumień polany 
 świecą w mroku ekrany 
 
 Tamże owce już strzygą 
 wszystko oddać chcą strzygom 
 
 Za połówkę halerza 
 byle spiryt się przeżarł
 
 Tamże strzygą barany 
 wełnę kładą na rany 
 
 Biel w potoku wypiorą 
 na pierś wdzieją upiorom
 
 Zszytą pamięć po kuli 
 kułak ognia otuli
 
 Wzdłuż sytego milczenia 
 płynie nurt po kamieniach 
 
 Kędyś w ciemnej dolinie 
 u początku i ninie 
czwartek, 5 maja 2022
Idąc po śniegu
 
Idąc po śniegu – który
 zaległ dziś w niewielkim ogrodzie
 łączącym postrzępiony smutek
 czterech czy pięciu
 bloków w jednolite
 przedmiejskie tristia – 
 starałem się wkładać stopy
 w ślady nieznanego zwierzęcia,
 nocnego zbłąkanego psa, jak przypuszczam. 
 Moje podeszwy 
 były znacznie większe niż te,   
 rozrzucone w dziwnym porządku, 
 ciemniejące tropy; musiałem
 stawać na palcach,
 by ich nie zadeptać jak małych
 cichych owadów. Więc
 miałem, być może: nadal mam, 
 przewagę. Nad warstwą śniegu
 unosił się wciąż 
 oddech torujący drogę
 do sekretów skostniałej ziemi
 i latarnia stygła
 w wiecznym ukłonie, który
 zauważyłem dziś po raz pierwszy,
 patrząc, jak jej cień zagarnia ślady
 do zbioru mającego za nic
 każdą możliwą tu jeszcze
 część tak bardzo wspólną. 
środa, 27 kwietnia 2022
Jaskółka buduje gniazdo
Ukroiwszy solidny kawał błękitności, 
 niemal zamarła. Wszystko to widziałem, 
 stojąc u stajen. A potem wleciała, 
 niszcząc nieśmiały obraz. Tamte 
 drgające, głodne pociągnięcia pędzla 
 na szkle dnia gorącym, płynnym prawie! Dla niej 
 nie były chyba pierwszyzną; a zatem  
 wprawa w mijaniu przeszkód i ów transport 
 tego, co brzydkie, szpetne już na wieki  
 imponowały świadkom: drzewu i kamieniom. 
 Te pęczniały w złości – nie móc o czymś mówić! 
 Upadek z lotem, w więzi pożądania, 
 zawsze czekają, by skoczyć do gardła.  
 Może już toczy się ta walka, kiedy 
 nurt snu lepi oczy mułem nocnej rzeki.  
 Brud glinnych spoiw wokół wrzaskliwego
 ciepła narastał. Przesłoniłem oczy; 
 przygarażowa sadzawko Siloe! 
 Nie wracaj wzroku, gdy razem z jaskółką 
 znaki kreślimy w powietrzu i w ziemi,  
 po kostki gasnąc w promienistym świetle  
 w ten dzień budowy gniazda – zaślepieni. 
 
wtorek, 5 kwietnia 2022
Na równinie
 
Tu, gdzie spotkaliśmy się wszyscy, 
 na równinie wypełnionej 
 jak w arce wszelkimi głosami, lecz brzmiącej 
 jednako, przyjęliśmy za swoją jedyną siłę 
 krzyk, tłumiący tak samo 
 szum wiatru w koniczynie, odgłos 
 samotnej kropli, chwasty, ciernie, winne i niewinne. 
 Nie nauczyły nas niczego 
 reguły poetyki krzyku 
 zgromadzone w kilkudziesięciu grubych tomach 
 stuleci z przypisami i stosownym komentarzem. 
 Nie nauczyły niczego 
 żadne ofiary, bo jak oduczyć żyjących 
 pieśni instynktu i biologii. 
 Krzyk sprawia, że głuchniemy, 
 upojeni nim, dzicy. 
 Wystarczy nam już sam ruch warg, 
 ciemne tu i teraz 
 na równinie bez dnia i nocy, 
 gładkiej i zimnej 
 jak żelazo księżyca. 
 
czwartek, 17 marca 2022
Być może Medowie (ósmy i ostatni temat z Kawafisa)
 
Być może Medowie przejdą, choć mamy nadzieję, 
 że zdziwi ich gniew bogów, zaskoczy w obozie 
 leżących na darni, nagich, że nagle odstąpią 
 i będzie jak wcześniej, gdy świt wstawał cichy, 
 kłosy kładły głowy na podołek mchu, 
 niemowlęta spały, poczynał się upał.  
 Być może, być może… Mimo wszystko trwamy, 
 z twarzą przy dawnych snów rozrosłym drzewie: 
 z niego miecz wystrugany, laska, kij pasterski, 
 jego cień – obrys słowa, wróżba i drogowskaz. 
 Pewne rzeczy się dzieją, bo muszą się zdarzyć.    
 Także z tego powodu pod tym stając drzewem, 
 usta wypełniamy drapiącą korą słów. 
 Efialtes przyjdzie; przymilał się winem, 
 pozorem mądrości, kiedyś. Biały kamień 
 zabudowań Trachis kusił, marsze kolumnady 
 z granatu gór w granat morza i dalej, w czas. Dziś ciągle    
 stawia Efialtes stopy między śpiących  
 i wiemy, że uczyni, co nieodwracalne. 
 Będzie, co być może, lecz mamy nadzieję. 
 To ona, nie wiatr, w dole srebrzy dziki owies. 
czwartek, 10 marca 2022
Atol
 
Bujnych wybrzeży pokusa nęci wyobraźnię; 
 wystarczy przymknąć oczy, by widzieć je wyraźnie: 
 szelest liści zdrapujący z nieba śmiały obłok, który 
 zapuścił się nazbyt wzwyż (na błękit nieczuły 
 sfer) lub przeciwnie, zbyt nisko zszedł i wody tym samym 
 zmącił poziom, niezgrabny, przyczyniając piany 
 przy brzytwie kanonierki. Wzbił się ptak z zarośli, 
 przed zębem pantery czy strzelbą uchodząc lub prościej 
 mówiąc: kierowany lękiem bliżej nieznanym, więc jakimś 
 wywiedzionym z płuc, powietrznych worków, wątroby. Ptasim 
 zwyczajem barwi niebo piórami i krzykiem, 
 aż człowiek czuje dreszcz, jak zawsze, gdy Niezwykłe 
 plami spokojną ciszę, przerywając sen lub porannej kawy 
 leniwy łyk. Ilekroć słyszysz albo widzisz ptaka, który 
 w bezrozumnej, choć słusznej panice ratuje swój skrawek 
 życia, wiedz, że zło się nie kończy, lecz trwa ów ponury 
 taniec. Powtarzalność lotów ptaka spłoszonych, 
 kursów okrętów, spojrzeń przez lornetki od strony 
 morza, losów wysp – to wszystko na nic. Audytoria  
 zawsze do siebie to mają, że nudzą się potwornie, 
 woląc arenę cyrku i pierś pod obcisłym trykotem.   
 Życie to zawsze „teraz” i „tu”. Śmierć – odległe „gdzieś”, niejasne „potem”. 
wtorek, 8 marca 2022
Wieczór w starym mieszkaniu
 
Tu wbity gwóźdź. Dalej o krok  
 reprodukcja pod kurzem: przegrane powstanie. 
 Niżej linoleum odgradza od betonu fundament  
 ciszy; tak słodko pachnie mrok 
 i rośnie plama wilgoci na ścianie. 
 
 Przybita mapa Europy. Pod nią 
 pusta, lecz nie wolna przestrzeń. 
 Kartka zaciągnięta farbą wodną 
 zasłania wiele, lecz tłumaczy więcej, 
 wierząc, że się pustką uda coś zapełnić. 
 
 Łatwiej gwóźdź wyjąć. Gorzej zaleczyć rany. 
 Tuż obok mapy zielony płaszcz z wełny 
 zmoknięty i żałosny jak bek merynosa   
 zwisa na drzwiach. Policzek przyklejasz do ściany 
 niczym stopy do pamięcią bielonego corso. 
 
 Nie chcesz wychodzić ni zostać. 
 Pozostaje trwanie. 
 Za oknem zakrzywia się prosta 
 dotąd ulica i spada niby sęp na ofiarę 
 trylinek parkingu, gdzie wciąż nieprzerwanie 
 
 zjeżdżają auta z miasta, tnąc  
 świat na nierówne części – z nich parę 
 znasz, niby stary ksiądz 
 na pamięć znający grzechy 
 organisty. Pod ciemnym sztandarem 
 
 noc jak lepkie imperium wchodzi do bram, 
 podwórzy, studni, dusz; nie szukaj pociechy – 
 mapa Europy pleśnieje wszak dla twego dobra,  
 z miłością patrząc na upadek. Kłam 
 sobie i innym, dopełniając obraz. 
środa, 2 marca 2022
W popiele
 
Wielkie są rzeczy, które uczyniłeś. 
 Małe są rzeczy, które uczyniłem. 
 Trzeba to powtarzać 
 w każdej chwili. 
 
 Powtarzać, 
 gdy wraca dzień  
 
 i oczyszczający ogień 
 wypala wargi. 
 
 Powtarzać, gdy 
 dzień odejdzie, 
 zostawiając nas  
 w połowie drogi.  
 
 Albo wtedy, 
 gdy bujny wiatr 
 napełni żagle jak tykwy,  
 unosząc cienie   
 ponad rzeką, 
 rosą, 
 jasną suknią piasku. 
 
 A także wtedy, 
 gdy umierająca cisza 
 rozerwie z łoskotem obłok.  
 
 Wielkie są rzeczy
 uczynione przez Ciebie. 
 
 A ja zbyt mało uczyniłem. 
 A co uczyniłem, 
 wszystko na swoją miarę. 
 
 Powtarzam to, 
 odciskając słowa 
w popiele. 
czwartek, 10 lutego 2022
Z cyklu „Okna”
 
Okna 
 
 Droga jak rzeka zmrożona,  
 gwiazda nad nią zimna wyżynna  
 wyludnione południe prowadzi 
 zasypane studnie pod sadem 
 jakby skradał się nocny kradziej 
 jakby inną niósł w zębach muzykę  
 żeby wody mu nie dać na zmrok 
 by tamtego nie usłyszeć źródła.   
 
 
 I
 
 Jesień przedwczesna i światło się zmienia.  
 Wolno wypala chłód błękit i jasność 
 ściernisk nad rzeką. I czernieje ziemia. 
 A rozum śpi już. A lęk nie chce zasnąć. 
 
 W gęstwę powietrza wniknął niespodziany 
 impuls; schło światło pod zwierzęcia łapą,  
 której istnienia dowodził na zmianę 
 odcisk na błocie i głos poematu.   
 
 
 II 
 
 Deszcz przychodzi i mija.   
 Wiedzą jego krople,   
 że wrócą, powtórzone 
 w innym szklistym ciele.
 Choć nie znają godziny, 
 nie widzą porządku 
 w tym, co będzie dane 
 im i nam – po raz wtóry. 
 A jeśli co należy 
 do nas, to być może    
 umieć kroczyć wśród liści, 
 w trawach stawiać stopy.  
 Dar zbyteczny, bo przecież  
 nie wywiedzie z losu. 
 Nie zgasi deszcz kolejny 
 płomyków zwątpienia. 
 Garnie się ku ciepłu 
 szelest ptasich skrzydeł, 
 okrywając nam ciała, 
 rozwodnione dusze. 
 
 
 III
 
 Na pustym oto szlaku dachowych możności 
 już tylko kocie ślady odbywają spacer 
 i bieli się cień zębów wzdłuż niknących ości, 
 gdy łeb makreli chwali uroki miejsc straceń. 
 Rozwiał się śmiech i deszcze. I nic nie nastaje 
 na ich perlisty dobrobyt. To całe znikanie 
 warte jest bedekera. Noc przechodzi skrajem, 
 i świt ogląda dachy poprzez lewe ramię. 
czwartek, 13 stycznia 2022
Do opowiedzenia
 
Jeśli zechcesz, opowiem ci także o tym. 
 
 O śniegu, który był nieugaszony 
 przez tyle lat i w końcu
 płomyk lodowca wczołgiwał się 
 pod deski stodoły, 
 dokładnie tam, gdzie stały 
 rzędy rdzawych sąsieków. 
 
 O bramie kamienicy, 
 w którą pierwszej pogodnej nocy 
 wchodził ciepły podmuch kwietnia 
 i zostawał tak długo, 
 aż odleciały ptaki 
 odziane w czarne i białe 
 pióra miękkości.  
 
 Także o owocach 
 z podmokłych sadów 
 smakujących torfem. 
 
 Także o rzece 
 pięknej i niebezpiecznej 
 dlatego, że była piękna. 
 
 Jeśli zechcesz, będę 
 mówił dalej. 
 
 O deszczu raniącym dłonie, 
 ale dającym pić. 
 
 O słowach, 
 które musieliśmy zapomnieć. 
 
 O tych, które pamiętaliśmy, 
 ale nie potrafiliśmy wypowiedzieć. 
 
 O pewnej historii, 
 która się nie wydarzyła 
 i dlatego 
 zaistniała tak mocno 
 i bez lęku. 
 
 O jasności przerażonej 
 nadchodzącym mrokiem. 
 
 O mroku 
 zawsze ostatecznie zwyciężanym 
 przez jasność. 
 
 I o tej najważniejszej rzeczy, 
 której nigdy nie opisałem, 
 bo zawsze była 
 do opowiedzenia  
 w najdrobniejszych szczegółach. 
 
