wtorek, 15 października 2019

Z przygód H. F. (VII. W kredzie)


Tam, gdzie nie chce nikt nawet skręcić, by na chwilę
przystanąć za potrzebą. Pytanie, na ile
wciąż istnieje ten pejzaż; może tylko w mojej
jest pamięci – i nigdzie. Dzielenie na dwoje
wyszło dawno z użycia; na własny rachunek
łykam serum widoków. Księżyc niby pumeks
dachy domów szoruje z nocy i skojarzeń,
lecz czy coś tym objawi? Czas, nie on, pokaże.
W każdym razie sam jeden, w czesankowym palcie,
wchodzę między kamieni sterty, przegrany na starcie,
już obcy, a więc nieswój. Przebłysk na lakierze
pozwala ożyć chwili, zanim ją zabierze
ciemność tak wilgotna, że zda się jeziorem,
w które wchodzisz z przymusu i zawsze nie w porę.
Pod obcasem zazgrzyta szkło niegdyś rozbite
wprawnym rzutem o ścianę zadymionym świtem,
kiedy palnik dogasa siny, trzeźwieją demony
i kosmos, trwając wprawdzie, jest jednak skończony.
Dawna rzeźnia, fabryka obuwia z gumy przy wzgórzach,
tuż obok zaś stróżówka pozbawiona stróża,
a więc sensu w istocie istnienia, bez szyb w pustych oknach,
jakby wystrzelony pocisk wreszcie cel napotkał
i zrobił swoje. Smak słony obraca się w wargach:
krew albo posmak przeszłości – pełna pyłu wzgarda.

Płomień zapalniczki wykrawa krąg światła:
na ścianach wciąż trwa uczuć głębia nieodgadła:
zapis kredą pozostał, gdzie tynku nie skuli –
jak na drzwiach domostw spisane imiona trzech króli,
których gwiazda prowadziła aż do Betlejemu.
Gładzę litery światłem, sam – nie wiedzieć czemu –
nagle wzruszony – starzenia niechybna oznaka.
Ten tę kochał (kocha), zaś tamta była (jest) taka i owaka,
tuż obok: Belfast OK wespół z CHWDePem
tworzą wzór tak zgodnego pożycia, że nie da się lepiej.

Przy ścianie trójkątne resztki kafli jak błyski policyjnych latarek,
których światła snop złożony został ciemnym bóstwom na zbrodni ofiarę,
wbijają białe zęby w gęstą ciemności zawieję
i myślę wtedy, że dobrze, że ciemność istnieje,
bowiem bierze na siebie część tego impetu,
odejmując przy tym ciężaru wątłym barkom poetów,
co ponure oblicza obnoszą z prośbą o dyskrecję:
z wieców na salony, z salonów na wiece.

Za ostatnią framugą wśród brzóz i lebiody
których nasiona wiatry północne przywiodły
aż tu, na to miejsce, gdzie miały obumrzeć – spalona
auta karoseria bierze mrok w ramiona,
karmiąc go nicości sadzą ciągle jeszcze rdzawą.
Wzdłuż ściany umywalnie. Od nich zaś na prawo
betonu zwaliska. Szczurów obok nieśpieszny trucht,
po którym, jak po ludziach, ginie wszelki słuch,

Jeśli chciałem dowiedzieć się czegoś, wjeżdżając w ruiny
dawnych miast-lat, to jedynie istnienia przyczyny
odepchnięcia stopami ziemi, gdy skoczek frunąć chce wzwyż,
licząc, że zdąży na następny globu obrót. Czyż
nie gubi nas pycha? Zapewne. Lecz cieszy się wzięciem.
Na opakowaniu ludzkiego żywota winni umieszczać zdjęcie
jak na paczce papierosów. Chłód powiał od rzeki,
niosąc gnilny zapach. Z drugiej strony sztreki
robotnicze niegdyś osiedle obracało się na drugi bok,
jak ktoś, kto chcąc los odmienić, odwraca swój wzrok.

I tyle dostałem. Nic mniej i nic więcej.
Miasto, zbudzony Piłat, w światłach myło ręce.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz