Podniesiony na duchu, na pół złożysz kartę i schowasz 
 w kieszeni marynarki, czując wszelako, że ciału    
 bliższe są te, co farbują płótno koszuli, zapomniane słowa:  
 trzepot skrzydeł ptaków w przystopiach świętego Michała. 
 
 Teraz na polarową bluzę narzucony płaszcz czarny świetnie wtapia 
 cię w tłum takich samych jak ty milczących pielgrzymów i gdyby 
 zdobyć gdzieś dla ciebie kapelusz trójgraniasty, inaczej smakowałaby grappa 
 i nie czułbyś się u wód tak obco i nieśmiało jak wychudzony przybysz. 
 
 Twoje oko z mostu wyławia mały trójkątny żagielek i przez chwilę 
 czujesz, jakbyś wbijał skorupę orzecha na szpilce w słomkową jasną matę. 
 Rękami wygładzasz kamień, po którym za moment pobiegnie słoneczny rylec, 
 nawijający na siebie od zawsze wątłą nić utraty.  
 
 22 grudnia. Pod wieczór. Radio nadaje melodię tak delikatną, że najchętniej 
 z troski o nią nie słuchałbyś niczego poza pluskiem i głosem syren, 
 które śpiewają hymn na cześć reumatyzmu. A w dole nieprzerwanie tętni 
 podziemna masa: miasta krew zmieszana z błotem kosmogonicznym wirem.  
 
 Gdy dłonie trzesz pumeksem w łazience o wymiarach modelki, 
 by pozbawić opuszki linii demarkacji, wtedy właśnie 
 świat ginie i ponownie rodzi się w światłach podartych na strzępy 
 drobnych fal. Przyjmijmy – metafory niegojących się zadraśnięć. 
środa, 9 kwietnia 2025
Opowieści zimowe. Druga strona notesu
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz