Duża, wśród oleistych kałuż, na cztery dawne piętra
 wyciągnięta w górę, jakby z ciemnej cegły 
 szafa słojami pionowo pocięta; 
 niżej, tuż za nią: „Bułki, zakwas, chleby.
 Produkcja własna”. W czerwca tle bliźnięta
 
 pchają przed sobą wzdłużony cień szczypiec,
 który przykrawa rzekę jak nogawkę spodni,
 wciąż zbyt dla oka i łydki obszerną. Pies, gotów, by przybiec
 do nóg pana i oddać patyk (ten puchar przechodni
 Mistrzostw Posłuszeństwa), szczeka na odbicie w parterowej 
                                                                                      [szybie
 
 kół autobusu, a one – w podzięce –
 nim znikną za załomem kamienicy, kręcą
 tę karuzelę losu złożoną naprędce
 z przypadków pozornie błahych. Żelazną poręczą
 jak szosą w kamienną bramę zjeżdża słońce – więcej
 
 nie ujrzysz tego, choć wrócisz tu pewnie,
 pomstując na drożyznę, nie szczędząc ironii.
 Pies znów – ten sam, lecz inny – przez trawę przebiegnie
 i słońce inne inne nasączy zasłony
 gęstą jodyną zmierzchu. Zaledwie
 
 część tego możesz wziąć ze sobą. Nikłe
 nadzieje na powrót zdarzeń. Chociaż milczysz,     
 rad jesteś z obrotu spraw. Z niecierpliwym szczygłem     
 ćwiczysz lot, gdy znika w cieniu kamienicy  
 jak stóg siana, co zniknął ukłuty przez igłę.  
piątek, 10 lutego 2023
Kamienica
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz