Gdy moim ciałem wstrząsał szloch
 
 
 Gdy brała je w posiadanie myśl o rozkoszy, lecz nie sama
 
 
 rozkosz Gdy piękno wypalało mi wzrok i ratunek był w tym co przyziemne 
 
 
 Gdy byłem dniem i godziną, a potem czerpałem z nicości
 
 
 Gdy jadłem, piłem, oddychałem dawną, tamtą mową
 
 
 Gdy stałem bosy, a ziemia była zimna jak srebro
 
 
 Gdy wynosiłem kosze pełne buteleczek po amerykańskiej aspirynie
 
 
 Gdy byłem witrażem i przechodziła przeze mnie zielona światłość
 
 
 dnia Gdy pragnąłem, byłem pojony i znowu pragnąłem
 
 
 W grzechu, w stanie łaski, w końcu, na początku
 
 
 W którym królestwie żyłem najpełniej?
 
 
 W którym oddechu? 
 
 
Bogusław Michalec
poniedziałek, 3 listopada 2025
*** (Gdy moim ciałem…)
poniedziałek, 27 października 2025
Stare domy
 
Stoją twarzą w twarz, przedzielone 
 jedynie drogą, 
 pogrążone w ciemności 
 jak w nieprzerwanej trudnej rozmowie. 
 
 Drzwi zamknięte 
 jak księgi wieczyste. 
 
 I okna zatrzaśnięte 
 na świat. 
 
 Sznur domów, mrok, 
 dalekie światła autostrady.
 
 Domy tworzą bramę.  
 Ta czarna smuga między nimi: 
 droga i przepaść. 
 
wtorek, 7 października 2025
*** (Zobaczysz mgłę i wodę…)
 
Zobaczysz mgłę i wodę, i niewiele więcej. 
 Całą resztę wyobraź tu sobie naprędce:  
 zarys budowli, portyk, kształt czaszki przechodnia, 
 nawet siebie samego w allenowskich spodniach. 
 
 Kiedy już się to stanie, nie pytaj, dlaczego 
 pozbawiony widoków przegrałeś w przedbiegach: 
 ta, gdzie twój los spisany, spienionych fal księga 
 szeleści szaro w dole i stóp twoich sięga. 
 
 Neon trwa podwojony; wejście do hotelu 
 z wnętrzem, co jest odbiciem pustki w twym portfelu: 
 bez spojrzeń, kufrów, waliz, fedor z szerszym rondem – 
 tego, co choć niestałe, wciąż zwą stałym lądem.  
 
 Wody słodkie ni słone myśli nie wypiorą. 
 Idziesz więc, kopiąc pustą paczkę po marlboro 
 wzdłuż kanału. I miły, póki się nie sprzykrzy,   
 jest fakt ten, że dla kropel jesteś jedną z rykszy. 
 
 Cienie drzew tuż przy wodzie kołyszą się sennie;   
 cień nim zdąży rozkwitnąć, skuli się i zemnie. 
 Barka płynąca w górę węglem brzeg zakreśli, 
 tnąc gwasz mgły na granicy czarnych wód i pleśni. 
 
 Milczysz po to, by patrzeć. Stawiasz kołnierz płaszcza. 
 Pamięć dat się wyrzeka, lecz widok zawłaszcza. 
 Widzisz w dole nurt ciemny: rytm bijący w skronie –  
 aktor, który swą kwestię wygłasza na stronie. 
 
piątek, 19 września 2025
Tu, gdzie cienisty ogród
 
Tu, gdzie cienisty ogród z łodzią białą  
 wplecioną w zieleń stawu płyną w mrok bezsennie. 
 Tu lub krok dalej w ten wiek. W łodzi białej 
 ciężar wieczoru. Nam czekać aż sen nie  
 przyjdzie i zalśni jawa barwiona na biało. 
 
 W niej zamknięty jest świat. Tę gromką jasność  
 zbierają oko i ręka, przyszłość albowiem,      
 jakby nigdy nic, nie jest sprawą jasną.  
 Choć wielokropkiem jest się w cudzysłowie, 
 co do pewnych wydarzeń należy mieć jasność. 
 
 Ogród przeszywa ptaka krzyk, a potem 
 znowu biel łodzi niby niepokój zakwita. 
 Kładąc na wadze „teraz – tu”, „tam – potem”, 
 gdy czas w sekundzie żegna się i wita,  
 cienisty ogród raju blask chowa na potem.  
wtorek, 12 sierpnia 2025
Całkiem możliwe
Całkiem możliwe, 
 że znakomita część 
 naszych kłopotów  
 z niedopowiedzeniem świata 
 poczęta jest z nieumiejętności 
 modlenia się. 
 
 Uznaliśmy swoją potęgę. 
 Ukryliśmy nędzę. 
 Jakże teraz pokłonić się? 
 Jak klęknąć? 
 
 Wystarczy, 
 że oddajemy hołd  
 połyskliwości pozorów, 
 mamiącym błyskotkom dni.  
 
 I tyle myśli 
 skaczących po wyspach archipelagu 
 niby gazela 
 z piany oceanów.  
 
 Nasz język 
 wyrażać chce to, co przyziemne. 
 Naszym marzeniem 
 jest błoga zwierzęca niedoskonałość 
 głęboka jak sen wzgórza.  
 
 Nazbyt dokucza nam 
 przeszłość i teraźniejszość. 
 
 Dłonie 
 zanurzone w rwącej rzece 
 nie obejmują niczego. 
 
 Całkiem możliwe, 
 że nie wiemy, 
 w jaki sposób mówić. 
 
 Abba Agaton 
 mozolnie wznosił dzieło 
 najtrudniejsze ze wszystkich. 
 
 Był to dom z okruchów piasku  
 rozbijany przez wrogi wiatr. 
 
 Powtarza pustynia: 
 Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, 
 zmiłuj się nade mną, grzesznikiem. 
 
 I czasy przeszły, 
 przyszły, teraźniejszy 
 milkną zawstydzone.  
piątek, 25 lipca 2025
Wzdłuż granic
 
Na kamieńcu koń pochyla się
 i pije. Wyżej, gdzie woda spiętrzona,
 ktoś – kobieta? mężczyzna? – wypływa
 na środek rzeki, obraca się na plecy,
 odchyla głowę. Ważki jak na rysunku dziecka
 wolno opadają na kamienie. Nie starczy ich cieni
 dla nagłej, porywczej bieli.
 Komunikaty przestrzegają przed burzą,
 ale niebo nadal jest pogodne. Zrujnowany hotel
 czeka zmierzchu, by przyjąć wspomnienia.
 Za dnia omija go nawet rzeka. Tylko nocą
 oleista czerń gości wśród odrapanych ścian.
 Wystarczyło na chwilę przymknąć oczy,
 by kąpiąca się postać dotarła do brzegu
 i zniknęła. Parskanie konia oddala się
 wzdłuż granic nerwowego, letniego snu.
 Grzechot kopyt na kamieńcu. Tu i tam,
 gdzie woda jest spiętrzona, by można było pływać. 
 
wtorek, 15 lipca 2025
Nie miejcie żalu
 
Nie miejcie żalu, gdy daliście prawo,  
 śniąc sen o pałce i podkutym bucie. 
 Skąd teraz tęsknot dawnych żałobne ukłucie?  
 Nie miejcie żalu, bo daliście prawo. 
 
 Niech smutku nie odczuwa ten, który zgodzony. 
 Pogardą wasze podbite spojrzenia     
 nie chciały widzieć, jak śmiech w strach się zmienia. 
 Niech smutku nie odczuwa ten, który zgodzony. 
 
 Sam sobie winien, który głowę schylił. 
 Prawdę nazwawszy przestarzałym mitem,  
 swój w kłamstwie udział zwaliście zaszczytem.  
 Sam sobie winien, który głowę schylił.
 
 Na nic dziś tęsknot dawnych żałobne ukłucie. 
 But już podkuty, pałka w sprawnej dłoni. 
 Gdy raz upadłeś, już będziesz się kłonił. 
 Na nic dziś tęsknot dawnych żałobne ukłucie.