Wyruszyliśmy spod szkoły chyba nawet przed czasem 
 do muzeum w sąsiednim mieście: niedużym przedmiocie  
 czułych westchnień wojewodów od siedemdziesiątego  
 piątego. Nasz bus, istny przegląd promocji na szrocie, 
 toczył się z wdziękiem typa z przedmieść czy coś koło tego.  
 W każdym razie dało się zauważyć tę szemraną klasę. 
 
 Ktoś wyciągnął jajka w skorupkach, ktoś inny domowy 
 napój w butelce po „Bałtyku” – spowita w „Trybunę”  
 szyjka wyzierała z torby, podzielając ciekawość 
 właściciela, wpatrzonego w wiązkę gór, rzekę, łunę 
 nad fabryką w zostawianej już dali i na prawo 
 porzuconą tam rdzewiejącą cysternę – innymi słowy 
 
 klasyczny pejzaż, ów nieodłączny towarzysz naszych 
 tamtych dni; a zatem nie tyle same te widoki 
 przyciągały, ale ich stała, nieznana nam zmienność, 
 niepokojący ruch, dzianie się – to mogło być szokiem 
 dla oczu nawykłych do statyki pionu, za jedno 
 mających wzniosłą pieśń, erekcję i metalowe pnie maszyn. 
 
 „To grot znaleziony w łożysku rzeki, kiedy pękał  
 lód. Oścień wyrzuciła powódź; spójrzcie bliżej: oto 
 kości bydlęcia padłego pod pożółkłym kłem wilczym, 
 odcisk łap w czarnej bryle… Ich drugie życie; istotą  
 pierwszego było dziś i tu, aż nadeszło jutro, w czym 
 utwierdza nas ekspozycja. Czy są pytania?” W górze ręka 
 
 tego od jajek. Zwilżył wargi. „Czy nas także będą 
 oglądać kiedyś tutaj tacy jak my, lecz późniejsi,  
 oprowadzani przez panią?”. Śmialiśmy się przez całą  
 powrotną drogę do domu aż do łez. Teraźniejszy  
 czas bywa okrutny, stąd pewnie ta bezmyślna śmiałość, 
 która właściwa jest na wpół uschłym oraz najmłodszym pędom. 
środa, 5 lutego 2025
Wycieczka do muzeum
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz