Palce grabieją, co jest przyczyną paniki (lub grozy), 
 nieczułej na zamiejscowe znieczulenia. Sygnał boreliozy, 
 a może tylko przykład ciążenia zwykłego ku ziemskim 
 sprawunkom. Kto wie… Postawiwszy na romantyzm w ruletce, 
 co jak wiadomo od dawna – pomysłem jest kiepskim, 
 a tak zwany ogół w swej masie ruch ten waży lekce, 
 cierpimy. Czerń nocy jak zwykle nieco wyszlachetnia 
 profil widziany w lustrze, choć ginie straż przednia. 
 
 Dostatek mroku jak tama fale wzruszeń spiętrza, 
 które z wolna wnikają w kulistych lamp wnętrza, 
 pozwalając nazywać się niby psy lub koty 
 tytułami arii. Na kontynencie odległym 
 wiatr przetacza ziarno piasku – pusty dotyk, 
 który nie strzeże niczego, a przeciwnie – rzekłbym, 
 niweczy życia chęć tej czy tamtej rośliny o nazwie 
 nieprzetłumaczalnej – i nikt nie ma mu za złe. 
 
 O stanie zdrowia świata donoszą serwisy 
 bazujące od zawsze na tej samej kliszy. 
 Księżyc spłaszcza równinę – jeszcze bardziej ziemia 
 posłuszna jest dotknięciu. Bluszcz jak sznur pątników 
 nim skręci ku świątyni, idzie wzdłuż strumienia 
 i dopiero w ciemnych łodygach nurtu znika. 
 Świat otula się mrokiem niby czarną zawieją,  
 słowo w ustach marnieje i palce drętwieją. 
 
 Opuchlizna zejdzie, być może, grabienie ustanie 
 i będzie można spleść dłonie w modlitwie. Pytanie 
 o czas jak zwykle nie na miejscu – nie pogodzi 
 tych dwóch współrzędnych człowiek. Zakreślony 
 jest pewnie los: w nim głód, a w tym głodzie 
 sytość zakrzepłych tam co najmniej kilku niewiadomych. 
 Tylko kot w jednym z żywotów jak w dłoniach miejsce znajdzie 
 w tym lub innym stuleciu na jasnej werandzie. 
środa, 31 maja 2023
Palce
poniedziałek, 22 maja 2023
Kronika
Szara zieleń tłumi westchnienie i nic się nie dzieje
właściwie 
takiego, co mogłoby być powodem uniesień czy zdziwień, 
z gatunku każących ściągać brwi i udawać zaległą 
niewinność. Z uporem deszcz pada, może w zastępstwie
śniegu,
i ktoś przy bramie śledzi jego bieg i rychłe niknięcie w
kałuży, 
kryjąc głębokie wejrzenie w cembrowinie połysków. Naturze 
ludzkiej właściwy jest trud, by z wiotkiej, nieświadomej
materii 
wywodzić drzewo wiadomości. Kolejny chesterfield 
wypalony w połowie; coś jak rzut monetą: 
zawsze będziesz stratny o orła lub reszkę. Dostrzegą, 
że światło płonęło, osłaniane dłońmi? 
To, co można, pamiętaj. Co się da – zapomnij. 
Dom skrzypi, śpiąc, albowiem przytłacza go ciężar 
tych niespodzianych wizyt; jego cień napręża 
zależność między nami a kroniką w pyle: 
czarno-białym zapisem tylu barwnych pomyłek, 
na które bywaliśmy dość beztrosko ślepi. 
Ziemię wiatr wstrzymuje w ciemnym szkle zakrzepły. 
W otwartych drzwiach staję i sam nie wiem teraz, 
co – dom oto czy przestwór – we mnie się otwiera. 
Zieleń tłumi westchnienie i chyba nic więcej 
się nie dzieje. Deszcz pada, zapewne w zastępstwie 
śniegu lub cesarstwa: ślad znika co prędzej 
po upadku. I koniec z początkiem się zwiera. 
czwartek, 11 maja 2023
Zabawki
 
W tamtym pokoju, gdzie do dziś jeszcze czerwień 
 dywanu parzy na stopach dziecka delikatną skórę, 
 trzeba mieć zawsze tych kilka godzin w rezerwie, 
 by wyprowadzić natarcie, poprawiając kaburę, 
 
 choć pas z dermy się zgubił. Colt także. Trzeba będzie strzelać 
 z patyka, a tak dobrze na masie perłowej 
 leżał palec. Wiadomo, gubić się to przejaw 
 dorosłości. Cudzy, nigdy nasz, los jest jak przypowieść. 
 
 Gdyśmy przy tym: na półkach w broszurze wydane 
 przypadki Tecumseha obok Ammonitów 
 losu – dziwne zrządzenie ręki. Pod kolekcją szklanek  
 leżą wyniki badań z recytatywem „nie wykryto”. 
 
 (W barku, który otworzysz, jeśli klucz przekręcisz 
 w odwrotną stronę, słowacki rum i jemna, również syfon 
 pozbawiony nabojów, bezbronny i senny, 
 na podobieństwo pamięci samotnie wysycha).  
 
 Lato ciemnieje. W kalendarzu ruskie  
 miesiące, za ścianą gra „Moskwa z melodią 
 i piosenką”. Cień cebul kołuje nad wózkiem 
 bez resorów i wwierca się w skaj jak płacz niemowląt. 
 
 Jest tu i czarny kredens – dyliżans z Zachodu, 
 z którego ze śliwkami skrzynki nie zabrano 
 przez nieuwagę lub z innego zupełnie powodu 
 zostawiono do podziału kowbojom i Indianom.   
 
 Rośnie wycięta lipa, brzęczą pszczoły całkiem  
 nieświadome swojego nieistnienia. Potem 
 przejeżdża na wstecznym auto lub dwa. I cisza. Czarne strzałki 
 jaskółek zwiastują minioną w zeszłym wieku słotę. 
 
 A po kwadransie jesień; półmrok się zakrada 
 w każdą szparę w podłodze albo właśnie stamtąd 
 dobywa się ta mgła zawiązująca nam oczy, gdy rusza defilada  
 kariatyd tracących głowę pod kolejową rampą. 
poniedziałek, 8 maja 2023
Poeci, bywa (Z przygód H. F.)
 
Poeci, bywa, wybierają źle, 
 oddając palce pod brzydkie pierścienie, 
 ochoczo śmieją się, gdy w czas żałoby 
 kondukty suną po stromych ulicach. 
 Albo do dworu biegną zalęknieni, 
 że ktoś ich ubiegł, ktoś wziął ich nagrodę; 
 różne są, różne, wybory poetów! 
 Nocami cierpią, żałując swych czynów, 
 klną dzienne światło, woląc przy księżycu 
 pisać czułostki lub uciekać w pustkę. 
 Niektórzy mówią, że to ich wrażliwość 
 każe zaludniać im bagienne kraje, 
 gdzie mgła i wyziew trujący dla ciała 
 koślawi kształty ich wytwornych liter. 
 Inni – i także nie sposób odmówić 
 im pewnych racji – twierdzą, że przyczyną 
 takich wyborów jest głód nieustanny, 
 który do biegu zmusza, gotowości, 
 by spełniać takie czy inne życzenie. 
 Pragnąć i sycić – oto co wypełnia 
 salon, sypialnię, kąpielowy pokój. 
 Poeci, bywa, błądzą wśród wzgórz ciemnych,  
 nie swoje szaty biorą i idee,  
 żywot swój wieczny obnoszą po targach, 
 na palcach licząc dni, gdy gwiazda spłonie. 
 Lecz jak świat dźwignąć na mięśniach zwiotczałych, 
 nie wiedzą oni. Ani wiedzieć nie chcą.  
Z przygód H. F. (ciąg dalszy)
pychówka czy kanoe…
Nieważne, czym płyną słowa
ze snu do snu.
Nawet niech będzie tratwa.
Czort tam. W czym tkwi różnica?
Podróż wszelako potrwa,
więc przyda się śliwowica.
I szklanki. Albo nie.
Do ust przyłożysz gwint.
Ciemne francuskie tytonie,
księżyc we mgle i absynt.
Trunek pachnie metalem,
jakby w nim płukać pocisk.
Od wojny coraz dalej,
lecz coraz bliżej nocy.
I nie uciekniesz od niej,
chociaż wiosłujesz co sił.
W tych następstw monotonii
smutek się skrył.
Odpalaj silnik, Huck!
Zakołysało mocno…
Ruszymy znowu wspak
na przekór nocom.
Lecz kogo za patrona
wybrać chciałbyś w tym dziele?
Tasuj w talii imiona.
Przymruż oko i strzelaj.
Tyle kart do wyboru.
Wszyscy pomarli.
Od gazu, kuli, moru.
Zanuć pieśń skargi.
Być może ta prawdziwie
jest pieśń człowiecza.
Słowo nie odpoczywa,
drążąc stulecia.
Ten, tamta. Razem
w kole historii.
Na brzegach nocne straże
niosą pochodnie.
Ogień skacze po półkach,
dym wchodzi w krew.
W opuszczonych zaułkach
słychać twój śpiew.
Zburzonej Bastylii rośnie
złowrogi kieł.
I patrzą nań miłośnie
trupy z wnutriennych dieł.
I patrzy nań zazdrośnie
ten typ wbity we frak.
Bramy otwiera na oścież
funt, dolar, euro, frank.
Spogląda spod kaszkietu
ponury szkieł
z uniwersytetu:
égalité!
Kastetem jest gotowy
z tytułem cham
na odlew bić przez głowę:
Écrasez l'infâme!
W klasztorze bal i kawa,
w kościele meblowy sklep.
Wprost z wnętrz strzelistych zabawa
dudni przez step.
Katedrę trawi ogień
wśród wrzawy braw.
Pchają fanty za rogiem
doktorzy praw.
Dziób wody toń haracze,
krew jest zielona.
Daj spokój, Huck. Ty płaczesz?
Tak jest w tych stronach.
Tu każdy chodzi w bliznach
albo z bandażem.
Wódka się już przegryzła
przez świat do marzeń.
Płyńmy jak z Herodotem,
wziętym na szpicę…
Mruczy silnik toyoty
w zgiełku przywidzeń.
Płyniemy rzeką wielką,
mój cicerone.
Historia jest hochsztaplerką
w złotej koronie.
czwartek, 4 maja 2023
Piosenka o księżycu (Autobus do Wiednia)
 
Na brzegu nocy, w lampach auta,
 skrapla się pieśń o Argonautach.
 
 Mówiono, żeście tacy sami:
 oni, na Argo, i ty, w scanii.
 
 Grzeje się silnik. Ktoś tam sprząta
 parking w trylinki sześciokątach.
 
 Miga prostokąt w barze z przodu –
 prognoza: zimno. Wiatr od wschodu.
 
 Księżyc lśni w tłustym oceanie.
 Świat trwa niezmienny w swej przemianie.
 
 Łka autokaru szyba przednia.
 Życie jest drogą. Stąd do Wiednia.
 
 Ostatnich życzeń wiązka w darze:
 papierosowy dym przy barze –  
 
 chciałeś znów czegoś, co nie przetrwa.
 Czekasz, wpatrzony w wielki ekran.
 
 Tyran spogląda znad dziennika.
 Księżyc jak sztylet szkło przenika.
 
 W białych od słońca skał annałach
 echo się wspiera na wystrzałach.
 
 Ten dźwięk wraz z krwią ci tętni w skroniach.
 Oto historia nieskończona.
 
 Księżyc się nurza w chmur topieli.
 Za późno nie chcą ci, co chcieli.
 
 Popiołów rośnie gruba warstwa.
 Zbutwiałe wewnątrz śpią mocarstwa.
 
 Rodzima chyli się austeria.
 W dań karcie szampan i mizeria.
 
 Księżyc dobija światłem do dna.
 Rzecz ostateczna. Niezawodna.
 
 Giełda się sypie. Hossy nie ma.
 Dolar umocnił się do jena.
 
 Świat trwa niezmiennie w swej przemianie.
 Falują myśli na ekranie.
 
 Szepczą stolice rym kamieni.
 Każda historią snów się mieni.
 
 Parkingu pełznie ciemna plama.
 Pociechy szukać chcesz w stu gramach.
 
 Dwanaście wymknie się przed świtem,
 w księżyca blasku drżąc odbitym.
 
 Reszta – nadbagaż – po opłacie
 ostatnie zbierze gratulacje.
 
 Usłyszysz płacz nad sobą samym.
 (Księżyc lśni w tańcu odbijanym).
 
 I osiemdziesiąt osiem gramów
 zniknie. Więc dobrze się zastanów.
 
 Ktoś przygotuje zgrabną mówkę.
 Tak będzie. Sięgasz po piersiówkę.
 
 Kierowca sprawdza świateł siłę.
 Zapala. Gasi. Jestem. Byłem.
 
 Na szarym mchu telewizora
 rośnie opowieść o upiorach.
 
 Najmniejszym jest cierpieniem ołów.
 Gorszym – nagroda: kęs od stołu.
 
 Księżyc w ocean już się stoczył.
 Dobrze. Nie bije światłem w oczy.
 
 Zasypia tyran. Śpią maklerzy.
 Śpi w fal eksplozji pas wybrzeży.
 
 Rusza autokar. Kraków – Vienna.
 Dolar umacnia się do jena. 
 
 2011