Zaczęło padać i odłożyliśmy wszystko 
 na odległe później. 
 Jezioro wezbrało, a może 
 było to tylko złudzenie 
 karmione nagłym 
 ściemnieniem granatu. Pies bernardyn 
 przekrzywił łeb, patrząc 
 na nas, przybyłych, złowił 
 uchem daleki dźwięk 
 zza postrzępionej góry, coś jakby 
 chrzęst gąsienic na kruchym 
 asfalcie dnia lub wysypywanie 
 dymiącego żwiru. Potem znowu 
 wszystko rozmyło się w ogromniejącym  
 deszczu i przestało istnieć 
 bez sprzeciwu. W pobliskiej 
 kawiarni szczękały zanurzane 
 w odstanej wodzie miedziane tygielki 
 i czuliśmy, że w naszym czekaniu 
 jest jakaś odwieczna powinność, 
 która każe śledzić 
 nagłość upadku i cierpliwość wznoszenia, 
 długie bezbarwne dłuta 
 wbijające w glinną skorupę swe miękkie ostrza,  
 powołujące do życia 
 krwawnik, rdest, aksamitkę, 
 wyciorowatą bażynę,  
 tam, nieco dalej, przy ścieżce 
 upiętej od niechcenia 
 do góry.  
piątek, 15 września 2023
Powinność
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz