Oczywiste rekwizyty:  
 cyna stopiona z kubków, 
 z których wino 
 niegdyś barwiło czerwienią obrusy. 
 Pękatość dzbanów, 
 fałdy rzuconej szaty 
 i bruzdy cieni, 
 ostre krawędzie skorup.  
 
 A jeszcze okno, które, gdy otwarte, 
 było drugim obrazem 
 pełnym zbyt pośpiesznych 
 pociągnięć pędzlem. 
 
 Rude plamki krów na pastwisku 
 pod lasem jak ślady krwi, postać 
 z kosturem. Daleki 
 wiatrak i most 
 ponad szumem wody. 
 
 Co widzieliśmy i czym to było? 
 Albo czym nam się zdawało, że było. 
 Bezradnie błądziły 
 dotyk i wzrok. 
 
 I w czym braliśmy udział, 
 sami podpatrywani, 
 odprowadzani spojrzeniem. 
 
 Utykający pod jego ciężarem, 
 wsparci na kosturze. 
czwartek, 20 lutego 2025
Pejzaż z kosturem
czwartek, 6 lutego 2025
Zimą. Sen
 Zdradna grudniowa zima swe wyprawia harce. 
 Ludzie i cienie ludzi tłoczą się na arce. 
 
 A arka z lodu kuta. Z grubej kry ciosana. 
 A arka jak wśród lasów spiętrzonych polana. 
 
 Wyzbyci wspomnień żywych, w wojłok powtulani, 
 Ludzie patrzą przyszłości nad mroźnymi dniami.  
 
 Kiedy przyjdzie? Lub przyszła i właśnie się dzieje? 
 Sunie statek milczący przez ciemne zawieje. 
 
 Zima na wszystkich rzeczach twardą pieczęć kładzie:  
 Cień rzucony pod nogi na śliskim pokładzie. 
 
 Słowa gwałtem ciśnięte do zimnego kotła, 
 By wystygły znaczenia, niema zima zmiotła. 
 
 Gdy do ognia zimnego wiązki słów wrzucali,   
 Ci obok w głos się śmiali, ci byli nieśmiali. 
 
 Teraz ponad dniem mroźnym wypatrują łaski, 
 Palcem zmarzłym rysując na dłoni obrazki  
 
 Map, co inne wieczorem, a odmienne rano. 
 Gną się czarne gałęzie nad białą polaną. 
 
 Dzień kołysze się wolno i za brzegiem znika, 
 I księżyca twarz skrywa ciężkich chmur podwika.  
 
 Sunie statek milczący przez zawieje ciemne, 
 A jakby w tobie płynął. Jakby płynął we mnie. 
 
środa, 5 lutego 2025
Wycieczka do muzeum
 
Wyruszyliśmy spod szkoły chyba nawet przed czasem 
 do muzeum w sąsiednim mieście: niedużym przedmiocie  
 czułych westchnień wojewodów od siedemdziesiątego  
 piątego. Nasz bus, istny przegląd promocji na szrocie, 
 toczył się z wdziękiem typa z przedmieść czy coś koło tego.  
 W każdym razie dało się zauważyć tę szemraną klasę. 
 
 Ktoś wyciągnął jajka w skorupkach, ktoś inny domowy 
 napój w butelce po „Bałtyku” – spowita w „Trybunę”  
 szyjka wyzierała z torby, podzielając ciekawość 
 właściciela, wpatrzonego w wiązkę gór, rzekę, łunę 
 nad fabryką w zostawianej już dali i na prawo 
 porzuconą tam rdzewiejącą cysternę – innymi słowy 
 
 klasyczny pejzaż, ów nieodłączny towarzysz naszych 
 tamtych dni; a zatem nie tyle same te widoki 
 przyciągały, ale ich stała, nieznana nam zmienność, 
 niepokojący ruch, dzianie się – to mogło być szokiem 
 dla oczu nawykłych do statyki pionu, za jedno 
 mających wzniosłą pieśń, erekcję i metalowe pnie maszyn. 
 
 „To grot znaleziony w łożysku rzeki, kiedy pękał  
 lód. Oścień wyrzuciła powódź; spójrzcie bliżej: oto 
 kości bydlęcia padłego pod pożółkłym kłem wilczym, 
 odcisk łap w czarnej bryle… Ich drugie życie; istotą  
 pierwszego było dziś i tu, aż nadeszło jutro, w czym 
 utwierdza nas ekspozycja. Czy są pytania?” W górze ręka 
 
 tego od jajek. Zwilżył wargi. „Czy nas także będą 
 oglądać kiedyś tutaj tacy jak my, lecz późniejsi,  
 oprowadzani przez panią?”. Śmialiśmy się przez całą  
 powrotną drogę do domu aż do łez. Teraźniejszy  
 czas bywa okrutny, stąd pewnie ta bezmyślna śmiałość, 
 która właściwa jest na wpół uschłym oraz najmłodszym pędom.