Na krótko przed tym, zanim w ciało drzewa 
 wgłębiła się zębiasta piła, ruszył 
 świt z całym dobrodziejstwem. „Czasem miewa 
 się dobre dni” – siedzieli na pluszu  
 
 zieleni, gryząc zatęchły słonecznik. Na prawo 
 parowała darń, wilgoć sunęła metodycznie po siekiery 
 twardym ramieniu i dalej srebrnym szykiem przez kulawą  
 cienistość olch, wychodząc z lasu, gdzie trawy ugięły 
 
 swą dziewczęcą wiotkość i wilgotna glina 
 wzięła w siebie ich poszum. Niżej zresztą 
 nie było nic, co mogłoby zaczynać 
 jakąkolwiek opowieść – las wytłumiał przeszłość. 
 
 „Od siedzenia w tym bagnie tyle lat mam portki 
 wiecznie mokre. Reumatyzm” – rzekł jeden, wstając. I zaklął, 
 jednocześnie pocierając policzek szary i szorstki 
 jak mur sierocińca, na który nałożono niewidzialną szpachlą 
 
 gips przemokłej zieleni i nieba – tak obca 
 była ta przestrzeń, ta chwila, że ptak ją wziął za klatkę, a oni 
 zgasili niedopałki o gumowy obcas, 
 wdmuchnęli resztę dymu z kaszlem w tutkę dłoni 
 
 i zabrali się, gwiżdżąc, za spuszczanie drzewa – 
 tą metodą, której przed laty uczyli ich ojcowie 
 lub bracia matek i jeden drugiego zagrzewał 
 do żwawszych ruchów gestem pozbawionym słowa, 
 
 aż rosochaty kosmos upadł z hukiem, niszcząc 
 fragment innego, nieobcego świata i wtedy plama 
 zieleni zwinęła się, tworząc tunel – dokąd? Siedli blisko 
 siebie. „Gdybym rzekł, że mi nie żal, to bym, psiakrew, skłamał”. 
środa, 19 października 2022
Drwale
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)