wtorek, 31 grudnia 2019
Z przygód H. F. (XXI. Epilog)
Na falach rzeki, kwiaty, się kołyszcie
wraz z obłokami, które w snu owalu
toczą się właśnie i nierzeczywiście,
za sobą rzekę ciągnąwszy pomału.
Ich nieustanność śmierci i narodzin –
rzeki w niskości i obłoków w górze –
jest tylko formą przemijania, godzin
ubytku błyskiem w świetlistej strukturze.
Niewidna nić jest, co je połączyła,
biegnąc obszarem pomiędzy światami.
I wciąż niewidna, ale jasna siła
kołysa chmurą, rzeką i kwiatami...
poniedziałek, 30 grudnia 2019
Z przygód H. F. (XX. Huckleberry Finn spotyka Odyseusza)
Wiedziałem, że tam jest, jeszcze zanim
wyprostowało się kolano rzeki
i można było widzieć.
Na dziobie łodzi wzniesionym stał, dumny,
nieugięty. Od razum go poznał
po rękach znaczonych
żył rzemieniami – tą ciała uprzężą.
A może cień Argosa, co
go wiódł, lecz nie istniał
tu, w tym miejscu, czasie,
podpowiedział imię?
Witaj, Odyseuszu!
Witaj, Hucku Finnie!
Wiele jest, być może,
zmyśleniem jedynie.
Tym, czegośmy chcieli,
co nas w górę wiodło.
Strąceni na dół, wiemy za to więcej
o tym, jak wzrastają
cienie w fal dolinach,
jak wygładza się morze
i jak rzeka niknie.
Z nią wszystko: myśl, słowo, dryfująca tratwa…
Na krosnach skał muzykę rozpiętą wiatr gmatwa.
Wystukasz rytm obcasem, strząsając śnieg w śniegu;
pod dom zima nadciąga jak występna rzeka.
I słów ci naraz braknie, zmęczonych po biegu,
i uznasz, że to wszystko, na co mogłeś czekać.
Będziesz patrzył na rzekę, jak kry środkiem płyną,
na ciemny łuk ryby, który wznosi wydra.
I nie dojdziesz, co skutkiem było, co przyczyną.
Tylko woda – tak słodka – słoną ci się wyda.
Ty, co z wysp przypływasz i ku wyspom dążysz,
zdrów bądź, a w żegludze
niech cię strzegą bogi…
Myśleliśmy to samo i te same słowa
obracali czule jak pszeniczne ziarna.
Suchy trzask opłatków łamanych gdzieś w górze,
o których ostre krawędzie zahaczają pióra
ptaków wędrujących, wzbitych nad jesienią.
Nie będzie więcej, nie będzie nic dalej.
Te obce lądy jeszcze bardziej obce,
gdzie lecąc ptaki swój cel dostrzegają
i wiązką światła opatrują skrzydła.
Żegnaj, Odyseuszu!
Żegnaj, Huckleberry!
Oddalają się łodzie, mgłą zachodzą lądy.
Ta droga ku morzom, ta droga ku źródłom
im dalej w noc wchodzą, tym poranek bliższy.
Choć oczom mrok wyziębły przeniknąć tak trudno,
woda wciąż jednaka
na styku palców iskrzy.
wtorek, 24 grudnia 2019
Ad quem venit?
Mędrców głęboki pokłon, zapach kadzidła
w nozdrzach zwierząt. Ich skoczny cień
u kamiennego poidła.
Szelest szat, który mnie się w przyklęku
przed tym, co nie światowe, lecz święte.
Tyle zszedłeś pustyń, tyle niosłeś lęków,
nie wiedząc, że dla ciebie
wydarza się to Niepojęte.
Wszystkim Wspaniałym Czytelnikom moich poetyckich zapisków życzę pięknych, dobrych świąt Bożego Narodzenia i wielu łask płynących od Nowonarodzonego Jezusa
BM
piątek, 20 grudnia 2019
I to także
W mieście pozostawionym samemu sobie i wyczynom
architektów, co żyli i szli ku obcym przestrzeniom pospołu
z epokami, nurtami, kamienną modą... Zimą
wygląda to jeszcze gorzej. Na krawędziach stołu
przy oknie cerata przetarta odsłania
blizn tajemnice, bo nie tylko miastom
rany zadaje przypadek. Gdy w kranach
dzień wraz z przepływem wody wolno wzrasta
i kolejne ciała spłukują z siebie spopielone godziny,
świt liczy w sieć szarości schwytane lamp płomienie,
w których wszystko jest to, o czym wspólnie milczymy,
i to także, co powinno być, a nie jest, milczeniem.
środa, 18 grudnia 2019
Nieustanna sprzedaż
Już dość tej gorączki. Nawet jeśli
nie ustaje wielka sprzedaż. Wokoło
porzucone rzeczy. Gdzie ci, którzy nieśli
zdarzenia, głowy skłon, wersalkę, stoły
wprost na pakę? Zapuszcza silnik
ciężarówka i tyle zostaje
rzeczy na chodniku dawniej pilnie
strzeżonych. Światła stroik
przerabia dzień, jego techniczną
wersję. Już południe, a wkrótce
kolejne godziny się zliczą,
wbijając kod na cyfrowej kłódce.
Zamknięte bez odwołania. Wyprzedane
ruchome, nieruchome. Mowa
tu jednak nie o tym, które było dane,
lecz którego nie dane było upilnować.
Jezioro
Jezioro wezbrało i zamilkło. Dobrze. Już mnie nie odwiedza
nikt w snach, w związku z czym mam spokój i mogę
śnić o światach, końcach światów, pniach bez
wnętrzności niesionych przybrzeżnym prądem i rytmem
ku wyobrażonym przystaniom. O miastach
stromych i jasnych. Czasami też
o tym, jak to jest na przykład żyć lat kilkaset
za wcześnie, kilkaset za późno? Lub z kimś o kilka
dni minąć się? Kilka godzin? Mieć tego
świadomość. Błąkać się niby
pies z latarnią, która na kołysce szyi
rzuca drżące skrawki ciepłego papieru;
nie być tutejszym nigdzie, w żadnym czasie.
Jest większa samotność? Ten, który otwiera
słowem to jezioro, w nie zarzuca niewód,
nie może się dziwić, że w tym czy w tym czasie
ono go pochłonie. Wezbrane, milczące.
poniedziałek, 16 grudnia 2019
Darowanie
Żyć w zgodzie z tym, ale i tamtym, może
przede wszystkim tamtym
porządkiem. Dzień po dniu, godzina
po godzinie przypatrywać się, pozwalać,
żeby tamci widzowie
godne mieli widowisko.
Wszystko jak trzeba: wejście
bohatera, stasimon,
zaciekawione spojrzenia.
Darowane: widzialne i niewidzialne.
Więc żyć w tym i w tamtym, dzieląc równomiernie.
Miękkość nieuchwytna traw po deszczu. Tyle
i tyle. Fascynacja zimy
długim okrucieństwem. Dla siebie,
dla nich. I to wszystko, co dalsze,
coraz bardziej odległe. Pół
na pół. Co należy do nas? Język chłepce barwy,
tak świeże, mocne, że żal jednak
z kimkolwiek się dzielić
owym darowaniem.
Matka, wychodząc do pracy, napomina syna
Zrób wszystko, co tam zrobić masz i zbyte.
Będziesz miał z głowy
sprzątanie i to, czego najbardziej nie lubisz – te
mycia okien, gdy smugi co rusz
tną ciało w subtelnym pionie.
Gdy na koniec zaczniesz ścierać kurz,
jeszcze wcześniej w salonie
przestaw whiskówki za kwiaty (klucz do barku wzięłam),
bacząc, by się na nich nie odbiły dłonie.
Sam widzisz, jaki to potworny kram
z porządkami. Więc już naprawdę na koniec,
nim z kolegami wyjdziesz lub gdy wyjdziesz sam,
sprawdź, czy się nie nagrał na twoim telefonie
lub dał znać inaczej, wszystko jedno jak,
twój ojciec, Telemachu, ten cholerny Odys!
czwartek, 12 grudnia 2019
Dłoń z kamienia
Wspomnienie, które przyszło tak nagle,
tak niespodziewanie.
Zadziwiające wspomnienie...
W prześwicie budynków migotały światła.
Włączyłem kierunkowskaz, wjechałem w jedną
z tych bocznych uliczek, w których
zawsze likwiduje się sklepy
spożywcze i otwiera piekarnie
z półkami wysypanymi mąką.
Więc przypomniałem sobie,
jak zostałeś porzucony przez
jakąś studentkę literatury z talentem
rzeźbiarskim, a może studentkę rzeźby
z talentem do pisania zwięzłych
biogramów. Jak zostałeś
z dłonią wyrzeźbioną przez nią w kamieniu
i od niej również
powziętym zamiłowaniem do papierosów,
w które wdmuchiwałeś dym,
które wyzwalałeś z bibułek,
z których tytoń wygładzałeś na stole,
aż znowu stawały się
zielenią łodyg i liści,
tak jak ty wracające
do stworzenia świata,
do czegoś tak pierwszego
jak smutek, radość
albo coś dokładnie pomiędzy.
Do tego miejsca, gdzie się zatrzymałem,
w prześwicie budynków,
w migocących, drapieżnych światłach.
Między ich zębami.
Jeśli wszystko jest tylko próbą
Chciałbym, żeby to wszystko
układało się w całość –
powiedział, nieco zawstydzony, nawet
nie do niej. Skinęła
głową. Liść dryfujący w kałuży
pokłonił się, legł u ich stóp, może
nawet bardziej u jej.
*** (Lśni powłoka na misie, która...)
Lśni powłoka na misie, która sama jest łodzią
tak długą, że sięga z jednej strony życia,
z drugiej tego, co jest tu widomą przeszkodą
dla aksamitnej ślepoty kreta, nas samych, wynalazku Fenicjan.
Nasycona zaś misa od zewnątrz. Na ścianach
jeszcze jeden wiersz – jeśli dobrze czytać
uczy nas firnis. Kołyszą fale ospałość w łodzi i przegrana
jak zawsze jest ta jedna, najważniejsza bitwa.
Kto się spił, ten śni. Toczą się kamienie,
wypryskując białe, zimne zwoje iskier,
w których także jakieś żyjące pęcznieje
tak mocno, że nie sposób, by mogło nie istnieć.
poniedziałek, 9 grudnia 2019
Mitologia
Bieli się piasek na żarnach morza:
czas w blasku starty (jak kości stworzeń
nauce nieznanych) użyźnia teren.
Piana wybucha w skalnej zatoce,
przestrzeń, co księgą bywa przeoczeń,
na wpół spaloną pochłania trierę.
Do ust podnosząc sól rozwodnioną,
spełniamy toast, by sprzyjał Jonom
Władca anionów, kationów bytu.
Choć stopy parzy gorąca ziemia,
słońce już ciała w cienie przemienia,
a każdy z cieni to Tryton.
Dłoń odciśnięta w białym powietrzu
jak ptak zawisa wśród słonych przeczuć
na jedną chwilę, aż ktoś ją dotknie.
Zbudzoną – znikłą już tylko pamięć
niesie ze sobą, gdzie dziś nieznane
żył pędy wtłoczą w śpiew mitu krople.
piątek, 6 grudnia 2019
Pocztówka z Erraty
Tuż przy porcie ruiny. Nieco niżej zaś
mało gustowne wille – błąd ortografii
w polecającym liście,
dzięki któremu mieliśmy się wkraść
w słodkie łaski bogini sHery czy Ratafii.
W nudzie wszystko kształtuje się jednak przejrzyściej,
choćby dlatego, że udaje się prząść
nitkę z dużą dowolnością splotu
czasu i blednącego światła.
I jeśli nie zjawi się nieproszony gość
kładący cień przez samo tylko zdjęcie kapelusza, do powrotu
prawo istnieje wciąż: z żyzności w suchość lub przeciwnie –
z pustyń na mokradła.
A więc na pamięć nałożony filtr
sprawia, że uzyskujemy biel do swych doświadczeń, erratą
wypełniając retorty stronic, gdy w tym czasie
gubimy całe szyki zdań i ze stylem wysokim flirt
przestaje bandażować obtarty naskórek. Lecz jeśli godzić się
ze stratą,
to tylko w imię tego, co nie skąpi głębokich ran, żałując namdraśnięć.
Aż tak?
Moje przyzwyczajenia, schematy i te niemal wojenne manewry,
które prowadzę co dzień, wliczając w to państwowe święta,
by utrzymywać się w formie, choć bez przesadnej werwy...
Oraz poboczne zajęcia – dotkliwe jakże – tych też
nie lekceważmy!
Przestrogi i wytyczne, których trzymać się muszę. Jakże tospamiętać?
Do rzeczy: najsamprzód nie pozwolić, by zwodził nas Każdy.Już lepiej Nikt. Pewnie. Unikać, jeśli można, strychów i suteren.
Powiększać słów rubrykę pod nagłówkiem „Szczere”.
Nie dawać się oszukać (nie byle komu przynajmniej),
cierpliwie czekać, aż do recenzji uczuć ktoś nas w końcu najmie.
Cierpliwość jest cnotą cnót i pieśnią pieśni.
Dziennik czyjejś miłości: „Ten akapit skreślmy.
Polecam dodać: na zabój”.
Powiadają: chcesz żyć z ciągnięcia wozu, najpierw go załaduj.
Niby racja, ale powietrze też wszak waży. Dalej:
umieć skryć się w śpieszącym w bezsensowną dal tłumie
(tym bardziej pociągają, im bardziej bez sensu są dale),
pilnować dat ważności, jak tylko się umie,
na wykąpanych we freonie butelkach piwa,
bacznie patrzeć na ręce różnicy i nie ufać sumie.
Powiadasz, że to egzystencja jednak nieprawdziwa?
Że w ten sposób wpisuję się na listę do cna nudnych gości?
Aż tak? Nie chciałem tak złego wywołać wrażenia!
Te moje manewry, przesądy, sny, przyzwyczajenia…
Ach, uważasz, że ciągną mnie w dół?
Lecz czy nie są istotne w istnieniu (albo w nieistności)?
czwartek, 5 grudnia 2019
Przez rzekę
Tylko przez rzekę przeskoczyć
i już aleja o ciemnym pigmencie
zakręca młynka. Przez rzekę,
w środek upału. Tyle
wystarczy. Jak kiedyś, gdy w podobnie
rozgrzanym powietrzu grzęzły nasze słowa.
Dwa wozy policyjne
zatrzymują się w cieniu drzew
i oddychają ciężko pod
niebieskim przebłyskiem.
Jeśli moim, naszym zadaniem
jest dawać świadectwo,
żadna chwila nie jest zbędna. Żadna
nie powinna być stracona.
W czasach, gdy wiersze pisze się
na odwrocie faktur, gdy miasta
młodnieją i stają się przerażające,
gdy potężnieją zegary
o gładkich jak blask mosiądzu skórach,
gdy ludzie domagają się
nieludzkich praw,
więc w tych czasach należałoby
nie kończyć wiersza, nie kończyć
zdania, odczytywać wspak
kolejne sylaby, zachłystywać się gęstością
absurdu jak absyntem. (Czy w podobnie
rozgrzanym powietrzu grzęzły
nasze słowa?). Nie myśleć o rzece
i alei, które przepływają wolno
przez splecione palce, przejmując
raz po raz swoje role,
o ich zmieniającym się kolorze,
o ich zmieniających się kształtach,
o ich gasnącym nurcie,
wtedy, gdy nadchodzi zmierzch.
Dlatego
trzeba przeskoczyć rzekę,
jeśli nie chce się
istnieć po omacku.
Od początku
Rozprawić się z przeszłością to jest, musicie
wiedzieć, cel niejednego. Niejednego
mądrali, niejednego sekretnego planu. Poważna, słowem,
polityka. Ci, którym się ponoć udało, pouczają.
Ci, którym nie wyszło, udają, że są uratowani.
Ale nie są uratowani ani ci, ani tamci.
Przeszłość ich pożera, pustoszy. Kolejne
mogą wystawiać przeciw niej okręty, sławić wiatr żaglami, iść
na łatwiznę z echolokacją. Przeszłość... Ta zawsze umie
zacząć od surowego początku!
Pieśń myśliwych płaczących nad otchłanią
Ach, tropić dzisiaj będziemy najdziksze ze zwierząt,
tak, najdzikszym zwierzętom nie damy wytchnienia,
ich cień na wodzie powiedzie nas w głąb
tamtej otchłani, która już połknęła
tak wiele tropów, istnień już tak wiele:
herosów, legend, nieodnalezionych
(dlatego właśnie!) apokryfów. Zatem,
ruszajmy, żeby dnia nie tracić. Wzgórza
nad miastem naszym zwijmy Erymantos.
W sandałach, których podeszwy są ciche
jakby uszyte z milczenia: niepokój
tych wzbiera, co nic nie słysząc, wiedzą,
że nadchodzimy. W przepaskach źle blizny
skrywających i płciowość. Wśród swojej dzikości.
W swoim uniesieniu. W obłoku zbrudzonym
naszej i nie naszej krwi. Pod zimną chmurą
obcej woni. Pozwólcie,
pozwólcie, najdziksze ze stworzeń,
że gdy staniemy z wami oko w oko
tuż przy czeluści, która się otworzy,
zadrżymy wówczas i żal nam się zrobi –
nie was, nie nas samych, nawet i nie końca
dzikich podchodów i krwawego potu
czy tych, co więcej nie wrócą się, tropów
i że nie będzie nam dana raz wtóry
głębia, co karmi, zasysa i gubi,
i wzrok przywraca oczom niewidomym.
Ta pieśń jest płaczem nad otchłanią, której
w końcu nie będzie jeszcze bardziej niż nas.
wtorek, 3 grudnia 2019
Biegnij (glosy na marginesie dawnego wiersza)
Biec i stopy stawiać na wszystkich równoleżnikach
jak na plecionce więcierza. Dotknięcie
samo sobie wystawia pomnik, lecz wkrótce zanika.
Biegnę... Biegniesz... Biegniecie...
Istnienie schwytane w klatki czasownika
zatraca się w niewoli i blednie.
Choć w pejzażu takim jak ten nigdzie
z zasady swej wnika we wszędzie
i blaski dojrzewające w świecidle
są tylko odmianami czerni,
to w drzewach skamieniałych w śniegu
destyluje się biel, która wkrótce zapełni
ślad dotyku: dłoni, ust, stóp bosych, łap
zbrojnych w pazury... Na ziemi
trop jak na ciele znamię
staje się wróżbą w śnieżnej – pustej więc ludzkiej – przestrzeni.
W tym biegu myśli siostrzane
splatają się i strzegą
swych tajemnic. Biegnij. Ten splot sam się przędzie,
tworząc linowy most nad zimną, rwącą rzeką,
co trucht zlękniony zawczasu wyczuwa zwierzęcia
i pod ciężarem zgina się człowieka.
*** (Dwudziestowieczny pokrywa pył... Fragm. X cyklu „Okna”)
Dwudziestowieczny pokrywa pył równinę jak z pleksy
i czernią się nasyca zamieć. W jednym skrócie
koduje się świat. Stacja benzynowa Meksyk
przemyca zieleń niby chowane od dawna przeczucie
końca nie świata, lecz pewnej choroby (lub widzeń).
Jeśli wszystko jest obce i wszystko nieludzkie,
nie pozostaje zbyt wiele, by szeptać czy krzyczeć
i nakrywać swą pustką jeszcze jedną pustkę.
W sznurze aut setka rąk przesuwa mniej więcej w tym samym
czasie oraz kierunku lewarek biegów i galera
wolno przemieszcza się wzdłuż brzegów jakiejś Azji. Cel
wyprawy
jak zawsze ten sam: zdobyć i utrzymać wyspy Tu i Teraz.piątek, 29 listopada 2019
*** (Gorzka była woda... Fragm. V cyklu „Okna”)
Gorzka była woda, gorzka i słona.
Ta część morza, obtoczona dłonią
falowała jeszcze; ptaki były ponad
bielą, z której wyszły. A granat wciąż płonął.
W zimnej kropli ujrzałem morze
czy raczej to, co się przywykło
za morze brać: więc dwa sążnie
gęstego nieba w przesmyku
nocy i dnia. To zła pora
na cokolwiek, może poza snem
lub miłością. Udzielanie porad
w tej materii jest trochę jak dren
ratujący od tzw. zguby nas samych.
Bowiem oto ze zwiniętego płótna
pamięci w skrytości ducha odsączamy
dumne wczoraj od dusznego, skulonego jutra.
Gdyby tego nie było, zapewne inne zdarzenia
wypełniłyby próżnię, która powstaje po stracie
lub ku nieobecności wybiega i zmienia
zasady gry. Wiersz, miłość, nadmorskie wakacje
wypełniają się sobą starannie, w czym nieco
przypominają ludzi zajętych własnym trwaniem,
i nie chcą tego wiedzieć albo też nie wiedzą,
że jedyność ich niknie mnożona lustrzanie.
czwartek, 28 listopada 2019
*** (Czy to się działo? Światło...)
Czy to się działo? Światło, przewierciwszy
na wylot ścianę z drobinek gęstego
powietrza, niknie, a mrok jest prawdziwszy,
gdy następuje po błysku. Dlatego
dotykasz prawdy, wyciągając dłonie.
Pamiętaj o tym, gdy w tamtym pokoju
znajdziesz się znowu. Sprzęty są znajome,
plusz krzeseł choćby. Empiryzm pokroju
zabawnych myśli na biegunach konia.
Lecz tak jest dobrze. Ręka to zapala,
to gasi lampkę. Migawki zasłonią
to, co istniało i nie. Zmienna, stała...
środa, 27 listopada 2019
Niewskazane
Nie pamiętam układu ulic w mieście,
w którym spędziłem tyle lat,
ni nazw.
Bezradne są moje ręce,
gdy gestykuluję,
próbuję się czegoś dowiedzieć.
Co miałeś wiedzieć, wiesz – mówią.
Po co ci więcej?
Albo: nie bierz sobie tego do głowy.
Nie pamiętam,
na jakim rogu staliśmy
w późnonocnym chłodzie, gdy
podeszła do nas
roześmiana dziewczyna:
Nie macie papierosa, chłopcy?
Odchodziła, wciąż uśmiechnięta,
niedbale trzymając zdobycz
między palcem wskazującym
a moją niewskazaną niepamięcią.
Nadal, potem
Choć już bose stopy dudniły na deskach,
jeszcześmy nie byli pewni, czy to nie marzenie
i czy nie zniknie wkrótce zielonkawa woda
i brzeg gliniasty, i tratwa wiązana sznurami.
Lecz zakołysało i było bez zmiany:
nadal stare drzewa ochraniały rzekę,
wciąż przez nasze palce przepływała młodość
i pranie schło na wietrze w cygańskim obozie.
Potem wyniesieni na głębór za cyplem
straciliśmy już z oczu bzy i czerwień dachów.
Kto wie, gdyby wtedy przerwano żeglugę,
może nurt by zastygł i krew, i mijanie.
wtorek, 26 listopada 2019
Wystukując rytm piórem na karcie kalendarza
Listopad, nie dostarczając nam zbyt wielu powodów do uciech,
nasyca ubrania szarością, mówiąc w wielkim skrócie,
i powoduje, że lgniemy do wełny, na skórze
czując szorstkość. Gdy nasze gubią nas podróże
do miejsc, których nazwy zmieniono już dawno,
przyszłość jawi się rzeczą nam wcale zabawną,
co stanowić tu może jednak jakiś walor.
Szarość ubrań, twarzy i snów. Za kotarą
popiskiwanie przez sen psa. Dźwięk mytych szklanek
po tokaju. Miednicy rdzawy brzęk. Lecz i to ustanie
w falowaniu szarości (o czym stoi wyżej).
Tonąc w ruchomych piaskach zamkniętych w klepsydrze,
każdy szczegół nas tworzy – i z sobą zabiera.
Rzecz, imię, planeta krążą w myśl Keplera
praw po elipsie. Para z ust zastyga jak rzeźba w ukłonie
i na nic się tu zdadzą przyłożone dłonie,
by powstrzymać słów kształty odzierane z sukni
dźwięków. Wizja ciągnących ciemnych popołudni,
które walkowerem oddają zmagania
kolejnym wieczorom, niechybnie nas skłania
do podjęcia zaległych: decyzji, spraw, lektur.
Pióro aut lampom w dali swe dyktuje metrum.
Liczone na palcach
Tyle lat temu... Liczone na palcach
przedmioty sporu,
w sytuacji, gdy tańcząc
jakiś pogański bóg To z boginią Owo
spotykają się w ogrodach na schadzce i płodzą
kolejnego potomka.
Jedna świata połowa
w deszczu; druga zaś tymczasem półkula
otwiera się, przechodząc przez filtr lasu jak przez ocean,
i nasiąka
wilgotnym granatem.W dłoniach świat cały jak owoc
roztapia się i formuje,
chciałoby się wierzyć, na nowo,
znalazłszy potwierdzenie swych reguł w wyjątkach.
niedziela, 24 listopada 2019
Czyż nie idyllą były te lata?
Dużo zwykłości. Pewna lakoniczność
w otwarciu wszystkiego.
Czyż nie idyllą były te lata, kiedy
dopowiadało się słowa, jak w zabawie?
Teraz abażur w barwie górskiej wiosny
kołysze swoim ciałem i zda się potwierdzać
to wszystko, na co brakowało siły.
Sucho i jasno. Upał. Płaszcz oddycha
ciężko. Za dzień, dwa, znów zabrzmią
odgłosy kroków. Znowu będzie
tak, choć mogę się mylić, jakby
nam wszystkim przywrócono mowę.
Prognoza pogody
Jakież to idą na nas ślęki, coś
mówili? Nie, kręcę głową, tylko
drobny deszcz. Albo nawet i nie.
Nie dowierza mi i on z kolei
kręci głową. Co ty możesz wiedzieć,
mówi. A ja tym razem przytakuję.
– Jutro jak zwykle? – Przyjadę po pana.
Wchodzi po betonowych stopniach
i z każdym ubywa mu dziesięć lat.
U drzwi jest już dzieckiem, przyciska piąstki do nieba
i przeciera chmury, żeby
nie padało, jak obiecała telewizja.
Zbyt duże palto odwiesił na haku
niby wystygłe pragnienia
albo pomysł, że można to wszystko urządzić inaczej.
piątek, 22 listopada 2019
Spowiedź
Musiałem zabić psa, mówił,
bo rzucił się na ptactwo.
Tyleśmy lat przeżyli,
dobry był i łagodny.
To stało się, gdy tamtej
nocy wytropił w trawie
wronę na wpół zamarzłą
i tknęło go szaleństwo.
Czułem jak na nas obu
ciemna nachodzi chmura,
jak z wnętrza się dobija
gorąc. Pewnie dlatego
stało się. Niepowstrzymany
jest ów ogień. Teraz
drży zimna cisza. Zasobne dawniej,
podupadło moje gospodarstwo.
Nie pomijając niczego
Przeszedłem, nie zwróciwszy niczyjej uwagi.
Deszcz wydzwaniał swoje, starając się
nie pominąć niczego w mokrym miale.
Nam było dużo łatwiej. Nie musieliśmy
się starać. Musieliśmy
w gruncie rzeczy tak niewiele. Zresztą dużo
łatwiej jest pomijać
prawidła oczywistej gramatyki rzeczy. Lecz tu
sprawa chyba była inna. Niegramatyczne
przechwalało się przewagami. Więc myślę,
że jednak musiało być coś we mnie z kogoś,
kto nie boi się wysiłku.
Teraz czekam na wszystko minione, namokłe
do ostatniego nerwu, na siebie w tamtym deszczu,
na takie zwykłe, co być może
jest nic. Ale nie jest.
środa, 20 listopada 2019
Dawne pęknięcie
Kiedy przestał go zachwycać widok
za kamiennym oknem – ogród, schody,
ulica z łukami triumfalnymi kabli – zatrzasnął
mocno okiennicę, mrucząc coś w rodzaju „Nie
szkodzi”. Zupełnie jakby ktoś go przepraszał albo
jakby był przygotowany
na to od dawna. Stanął w półmroku, przejmując
cały chłód muru. A potem
w garnitur odziany odświętny i prążkowaną
koszulę usiadł na skrzypiącym krześle, bardzo
długo wpatrując się w pofałdowaną
skórę butów, aż dostrzegł
to dawne pęknięcie, zalepione
klejem na rany
dla amerykańskich żołnierzy.
wtorek, 19 listopada 2019
*** (Niby nic; kropla srebra...)
Niby nic; kropla srebra powiększona w granicach
mapy snu. Wzbiera para w odpływach,
niosąc lepki szum rozmów. Mur po prawej dziedziczy
imię nocy – jedną z bram do Niniwy.
Skrzyp furt zarósł tymianek, rzep zakleja spojrzenia,
wyciem krztuszą się psy. Płaskorzeźby
pełną piersią chwytają nawet lekki cień drżenia,
by o sobie móc mówić: jesteśmy.
Trwa więc życie w pęcinach, żyły pył w serca tłoczą,
mowa w źródle jest gęsta i słona.
W takim świcie, co zawsze towarzyszy powrotom,
drży łopata jak cyngiel thompsona.
Kropla srebra na sznurze wsiąka w słońce konopne,
świat się kurczy do jonów. Przesłanie
bieli dnia rozdzielone na kolumny i stopnie
swą posługę wypełnia lustrzanie.
Odcisk palca zostaje, widny dowód dotyku,
kamienieje wiatr w brodach proroków.
Drzewa garść jabłka w cieniu szarolistnym zamyka
jak spiskowców w przededniu przewrotu.
Odcisk palca zostaje; brudne kałuż obręcze
chwilę toczą się jeszcze wzdłuż ulic.
Kropla srebra zastyga i nie trzeba nic więcej,
by od nowa nauczyć się mówić.
Niby nic; srebro stapia słowo w jedno z powietrzem,
podmuch niesie szept światła i ciężar
nieba dźwiga się chwiejnie wraz z kolejnym stuleciem,
nie chcąc poddać się ani zwyciężać.
Z przygód H. F. (XIX)
monotonia gładka i przejrzysta
jolka śmieje się na wpół rozwiązana
biegnie tupot czeszek w dzienniku
znów podali dobre wiadomości
a dalej jest już wzgórze tylko wzgórze
szkoda że trzeba czekać do północy
w radiu nadają wyznania kurtyzany
z szacunkiem patrzymy wtedy na Chiny
no i jabłka z pszczołami w środku
piekarz w białym czyśćcu nic nie wie
o pszczołach w środku w zamian dwa bochenki
płyną ulicą w koszyku jak Mojżesz lub Cygan
roślina na pięć liter na „t” (tytoń?) w kiosku
na dworcu pachnie płynem karol i ropą
sad pełen wagonów gwiżdżą stare jabłonie
nawet gazeta jest południowa
a potem w ławkach gra o ziarna pszenicy
znów dobre wiadomości znów nic nam nie grozi
Jolka pije lugol chichocze proszę księdza proszę księdza
chłopacy znów zrobili mi dwanaście dzieci
Poranek na północy
Podaje mu miskę z wodą,
rozgarnia mydliny. Podnosi,
pochyla się jakby chciała podarować mu
rozłożysty cień. On zanurza dłonie
i wtedy woda znowu
drży jak dawniej. Gdy skończy,
ona uniesie jego twarz
w miednicy opartej na biodrze
i będzie patrzeć
jak wsiąka w ziemię,
zostawiając na niej
same bruzdy.
Cała reszta drobiazgów
Ostatnią rzeczą, zapewne, o której
chciałby myśleć, jest odbicie w papierowym lustrze
i cała reszta tych drobiazgów
obszytych jak rękawem powietrza
jego imieniem, tą ostatnią rzeczą
należącą do niego, zapewne.
poniedziałek, 18 listopada 2019
Z przygód H. F. (XVIII. Postój. Czapla)
Wśród traw wysokich, wypłoszywszy ptactwo
jedynie lekkim wiosła poruszeniem,
znalazłeś przystań i widok na miasto
posadowione na skarpie – przestrzeń nie
tyle przychylną, co kładącą cienie
wystarczające, by samemu nimi
stać się przez chwilę. Ciała cząstką każdą
odczułeś radość. Jeśli ktoś cię winił,
dawno zapomniał. Jak dotarłeś aż do
owego „tutaj” pod tą właśnie gwiazdą,
też nie pamiętasz. Czapla w dali brodzi
skrajem mielizny, nieufna i czuła
na tętno pustki. Może budzić podziw
nierozerwalność tych przeciwieństw: w pióra
strojny czarnowidz – pół klaun, pół ponurak.
Też tego chciałeś, niesiony porywem
wody czy wichru? Albo w skute lodem
wpatrzony miasto? Co było prawdziwe?
Skutkiem bywając raczej niż powodem,
cień czapli bierzesz za herb swój w nagrodę.
niedziela, 17 listopada 2019
Burza
Jeszcze tam wybrzmiewa jasność cegieł pod fałdami granatu
i ostatnie ze słońc przewierca bose stopy w rzemieniach
sandałów,
gdy nieśmiały i ślepy kwitnie właśnie akordburzy i suchy płomień wędruje jak świetlisty pielgrzym pomału.
Burza podnosi ziemię i zostawia białą, by po chwili
zaczernić tło. A ono wchodzi w ołów wody. Ciężkie
są oddechy obłoków zwieszonych na nabrzmiałej szyi
konia jak kamienne wytarte uprzęże.
W studniach przegląda się spłoszony ryk. Skrzydeł trzepot
naprężony łańcuch podnosi, brzęcząc w wiadrze półpełnym.
I dojrzewa piorun w szarym koszu jabłoni nad rzeką,
i co niespełnione może już się spełnić.
środa, 13 listopada 2019
Tą równiną
Tą równiną szedłem,
a szedłem przed siebie,
lecz jakbym był świadomy,
że mnie nie ma albo
jestem, lecz inaczej,
w nieznanej postaci.
I szum stał drzew niezmienny,
bez ruchu – bo życie
było gdzieś, lecz głębiej,
niedostępne oku.
Mój, co wiódł mnie, przewodnik
przystawał co chwila
i czekał, co się może
wydarzyć lub już się
zdarzyło, lecz jeszcze
niepełnie. Patrzyłem
na stóp swoich ślady
rozsypane za mną,
ciężkie jak nasiona
prosa w gardle zięby,
i chcąc wrócić po nich,
widziałem, jak nikną,
i na nic było czekać,
i wołać było na nic.
Przygotowywanie opału
Ciężar pod wczesnym śniegiem.
Chyba się spóźniliśmy, co?
Ślizgają się buty. Ślizga się
na skórze splot nici.
Metrówki zsuwają się jak pług
i wszystko jest jeszcze bardziej policzalne.
Wilgotny oddech ogrzewa korę,
gdy zlizujemy śnieg z pnia,
i wtedy błyska słońce
dokładnie w ogniwie napiętego łańcucha
jak najwyższy punkt arii
piły spalinowej i ciągnika.
Podnośnik naciąga łańcuch.
Prowadzimy pojmane słońce
do samego wieczora,
kiedy hydraulika pozwala mu
swobodnie ułożyć się
na porzuconej poduszce gałęzi.
Rzeka w dole unika naszego wzroku.
Rozpłatane pnie wspierają się
na kruchym lodzie,
który wysłuchuje ich skrzypiącej skargi.
Tyle opału, dłonie takie zimne.
Chyba się spóźniliśmy, co?
wtorek, 12 listopada 2019
Na skórze
Południa w deszczu chłodnym i jesiennym,
świat w niezłej formie błyszczących więzień
okien. Szept palonej sjeny
już nie robi takiego wrażenia jak w przeddzień
wyjazdu, można ją zmieszać z mrokiem,
otrzymując barwę tego, co zwiemy jutrem.
Trzymam pióro w ręce, pisząc kronikę potknięć
ku nauce i zabawie. Owoce, nawet gdy zatrute,
myć trzeba dokładnie – uczą zasady higieny.
Przez uchylone okno szum wpada ulicy i skrzydeł,
o którym, jak o sobie, tylko tyle wiemy,
że wraz z zatrzaśnięciem okiennicy minie,
zostawiając na skórze światło ciemnej sjeny.
W tym miejscu
Nikogo więcej na jaśniejącej uliczce.
Srebro dzwonu w powietrzu, dojrzewające niebo.
Między cegłami muru nożyk cienia
zaznacza linię szarości,
lecz list pozostaje zamknięty.
Słychać krzyki kąpiących się, wesołe poszczekiwanie psów.
Tutaj, w tym miejscu, w tej chwili, kiedy
światło splątane jest jak tarnina.
Z przygód H. F. (XVII. Liście na blasze)
Ach, tak – to było właśnie wtedy,
gdyśmy się wtranżalali w biedy
(z niezłym ładunkiem entuzjazmu
przy kiepskim dyszlu się zaprzęgli).
Ty – zachwycony czymś w rodzaju,
mój Boże – mylę się? – OMD? –
prażyłeś zeschły liść na blasze:
dym z rdzy, z akacji, cóż, jeszcze nie
tytoń. Z gór niosło zimnem; za nic
miałeś, czy lepiej rzec: mieliśmy
całą pokrętność i wieszczenie.
Ciekawe, owszem, że mielizny
miały wśród nas aż takie wzięcie.
Dziś ostał się charakter pisma,
styl półidioty. Po korekcie
celu już można się przekimać
w ruchomej budce na nizinach
przy sztrece w stanie wskazującym
lub nawet nie. Istny kryminał!
Pisanie zbrodnią jest w afekcie,
być może. W TV Bratysława
gorzej niż u nas, pranie pustki,
która, jakbyś jej nie przekrawał,
zawsze powraca do jedności.
Błogosławieni byli głośni,
cisi, jak zwykle, brali rózgi.
Do dzisiaj ściga cię po świecie
(snadź po dziś dzień go to uwiera)
druh nasz po mieczu i retortach,
któremuś radził w bibliotece
pożyczyć książkę o „Cierpieniach
młodego imć Wernera Holta”.
Nabrało ciała chude słowo,
trzęsąc się w żebrach. I inaczej
przegryza się wieczorny skowyt
przez ciężką jutę przeinaczeń.
Liście wdmuchuje wiatr do kątów.
A my? Już nic nie wiemy o tym.
Góry maleją pod dotykiem.
Większość grajcarów policzona,
te na stojąco, te w ukłonach.
Stawiając często cię za przykład
skrupulatności, myślę o tym,
jakby to lepiej móc odczytać.
Światowość bije nas po kościach
z każdej wystawy. Będąc prostszą
konstrukcją, wzruszam się zbyt łatwo.
Rzecz gustu. Trudno. Gdy zawładną
nami wspomnienia, głupiejemy.
Akacja wspina się z mozołem
po stopniach lata – koń w uprzęży
albo trolejbus nie jest lepszy.
Zbyt wiele z tego z sobą wziąłem,
bym mógł to kiedyś jeszcze przeżyć.
piątek, 8 listopada 2019
Spostrzegawczy
Tutaj dostrzeżesz coś, czego przedtem nie było, a jeżeli
istniało, to mniej było sobą. Takie i podobne historie
zdarzać ci się będą coraz częściej. W bieli
morskiego kresu, ochrze płaskowyżu męczysz oko, gdy tonie
twój punkt widzenia. Gdybyśmy zwyciężać umieli,
parę rzeczy byłoby łatwiejszych. Lecz mrugamy powieką,
wchodząc w buty wrogów. Stosowna odległość
dzieli nas od własnych serc, podobnie łokci i dłoni; za drucianą
siatką kwitnie właśnie głóg, kryjąc ptasich zbiegów
z klatki błękitu. Przeszłość, będąc na dobrą sprawę dokonaną,
powtarza się znów i znów i rysuje gładką powierzchnię
tego ceramicznego ładu. Ci, co się przed tym ustrzegą, zostaną
nagrodzeni jak wawrzynem głogową gałązką lub czymś równie
[bezpiecznym,
w czym zastyga się jak ciepły cień. Dostrzeżesz i tutajprzeoczony smutek. W ilościach niezbędnych
gorycz, perlisty śmiech; świat przebyty na skróty
zachwyca równie jak ten przemierzany okrężną drogą.
To piękno, przygniecione blaskiem błyskawicy,
podnosi się jak trawa spod mroku. Sam zobacz:
dostrzegłeś więcej niż dawniej. Jakże byli liczni
błądzący w tobie – na tafli płaskowyżu, na dnie zimnego morza.
Ciemne, prawie czarne
Czasu nagła przerzutnia zmienia
epoki, lata. Wzgórza w kłębach dymu
szykują się do podróży
jak wielki towarowy pociąg.
Spakowany już las, łęgi,
drobne sylwetki krów na piaszczystym wyrębie
i drodze. Rzymskość, cerkiewność.
Ale nie wyruszą, przyczepione
do nieba, bliskie błękitom, a przecież
wciąż ciemne, prawie czarne.
Z przygód H. F. (XVI. Modlitwa Hucka)
Widzisz, a przecież
widzisz wszystko, nieczęsto zdarzało mi się
zapalać tę świecę. Dopiero teraz,
gdy doszedłem do tego
miejsca, zaczynam pisać płomieniem
w pustce. Owszem, przystawałem
pod krzyżami z poczerniałego drewna,
tak, wspierałem się o białe bloki kapliczek
wśród uniesionych w wiecznym
zadziwieniu brwi wzgórz.
Całkowicie wolny, z własnej więc
woli zachodziłem do pachnących bujnością
majowych kościołów. Ceniłem też wszystkie
rzeczy czynione na Twoją chwałę, lecz nazbyt
pochłaniało mnie to, co bliskie ziemi, gęste i żyzne.
Tak, byłem zachłanny, marzyłem bowiem o pełni.
Lecz, przyznaję, nigdy nie wyzbyłem się pragnienia,
by klęknąć, zbliżyć
policzek do ziemi,
odnaleźć przebudzenie
wśród otwartych oczu,
wśród tylu bezsennych godzin.
Widzisz, a przecież widzisz wszystko,
wzrastałem w miasteczku Paradoks.
Czy to mnie tłumaczy?
Nie będę mówił o swojej młodości,
znasz ją wszak z pewnością lepiej ode mnie.
Przyszłość – dla mnie niepewna – nudzi pewnie Ciebie.
Teraz wpatruję się w chwiejne ostrze świecy,
które nacina ciemną płachtę
i złote zboża pobłyskują
w szczelinie. A więc
spichrze nadal są pełne.
Kiedy niosła mnie szczęśliwa rzeka,
leżałem, oczy zwróciwszy
na niebo. Podczas burzy
zaczynałem złorzeczyć. Widzisz,
a przecież widzisz wszystko,
nie byłem ani mądry,
ani posłuszny. Zamieszkiwałem
przestrzenie płaskie, bezludne.
Czasem zanurzałem się w rzece,
by rozpaczliwie
płynąć ku jej źródłom.
Nie przesuwałem się nawet o milimetr.
Rozpalałem ogniska
i patrzyłem jak gasną,
pozostawiając popiół.
Obracałem w ustach zimne kamienie,
wyjmowałem rozżarzone słowa.
Wołano na mnie dawniej
Huckleberry Finn.
Z przygód H. F. (XV)
Ach, Huck, Huck! Tyle
do pokonania mil.
Wzdłuż brzegów stoją wille
bez szyb i drzwi.
Na ścianę z tynku różem
pada cień.
– Czym mogę panu służyć?
– Zabierz mój sen.
Cień sen spowija, Huck,
przenika weń.
To ma swój styl i smak.
Swą czerń.
Wzdłuż brzegów stoją wille
bez drzwi i szyb.
Wspomnieniom nie jest miły
przestawny szyk.
Wiosło przesuwa rzekę –
wierzyłeś w to.
I zanim się spostrzegłeś,
masz siwą skroń.
Wille wzdłuż brzegów trawi
razowy błysk.
Nie ma dawnych ostrowi,
tak bliskich ci.
Woda jest czarna, zimna.
(Zabierz mój sen!)
Czas spełnia swą powinność.
P.T. Huck, cdn.
Przeminął wiek dziewiętnasty.
Dwudziesty się zwinął w pięść.
Chodź, Huck. Zagramy w kanastę
albo sześćdziesiąt sześć.
środa, 30 października 2019
Uczeń
Odrabiał lekcje.
I tak się zagłębił
w przepaście kartek, że nie zauważył
przepływu światła
(szło bokiem, na części
tnąc parkan i to, co za nim:
cienistość kasztanów).
Aż promień i jego dotknął.
Wzdrygnął się, ułożył
zeszyt jak dziecko
do snu. Stanął w oknie.
Patrzył, jak chmura niknie w miękkim niebie,
jak z dnia wyzute mrocznieją kominy;
zniekształconymi w szybie poruszył ustami,
wypracowując słowo:
zachwytu? przekleństwa?
Nikt się nie dowie. Nadjechał autobus
i to, co było tylko chwilą, porwał
jak ptak niosący żywy, rozedrgany
pokarm dla piskląt.
I wszystko ucichło.
Z przygód H. F. (XIV. Huckleberry Finn wyrusza na północny zachód)
Suchy trzask opłatków łamanych gdzieś w górze,
o których ostre krawędzie zahaczają pióra
ptaków wędrownych, wzbitych nad mokradłem
jesieni: splotem strug i torfu, ponad światłem
chłoniętym chciwie przez żeńskość rozpadlin.
Stygnie świat; okruchy chmur wędrują ospale,
nie chcąc niczego więcej, bo nie ma nic dalej.
Te lądy odległe jeszcze bardziej obce,
gdzie ptaki, lecąc, swój cel upatrują
i wiązką wiatru przewiązują skrzydła.
Wzdłuż zmarzłych domów czernieją octowce
i cień na ulicy rośnie; w rzeki widłach
żagiel żółci – wspomnienie tamtych rzepakowych
pól: zgęstniała, niema, nieruchoma nafta.
Przepasz się, wyrusz. Są te, których znać nie chcesz, rozmowy.
Okryty pieśnią dnia. Tej ci noc nie skradła.
czwartek, 24 października 2019
Miejsca zdarzeń
Ten, co się zajął naprawą maszyny,
stary był, o rękach pomarszczonych.
Kiedy wyrzucał z wnętrza resztki
słomy, zabarwiał niebo
na złoto i wstrzymywał noc.
Jego pomocnik, blady i wychudły,
młodszy od niego znacznie, stał oparty
o zderzak furgonu,
którym jeździli na miejsca zdarzeń,
i czekał, aż mu stary powie,
by podał to lub tamto, albo:
„Wrosłeś w ziemię?” Nie
odpowiadał, robił, co do niego
należało. Źdźbło niby język
jaszczurki wyskakiwało zza
zębów. Gdy opuszczali
zrolowane rękawy koszul, znaczyło,
że już po robocie, i można
zaczynać na nowo. Warkot
silnika, kurz wirujący
między młodym a starym,
gdy sadowili się na powleczonej
spękaną skórą przedniej kanapie
i jechali dalej na miejsce
zupełnie już innych zdarzeń.
środa, 23 października 2019
Z przygód H. F. (XIII. Zima)
Wystukasz rytm obcasem, dziwiąc się samemu,
że zostawiłeś ślady donikąd – odłogiem
leżący zagon. I nie wiedzieć czemu
uznasz, że to już wszystko, co tu zrobić mogłeś.
Dojrzysz w dole krę, która z odciskami dłoni
topi się w słońcu cieplejszym niż to w twoich stronach.
I patrzeć będziesz dotąd, aż ślad zniknie po niej,
i ta woda – tak słodka – wyda ci się słona.
piątek, 18 października 2019
Z przygód H. F. (XII)
Czego się spodziewałeś, drogi Hucku?
I cóż, że tyle niebezpieczeństw
przetrwałeś. Nazbyt wierząc w swoją wyjątkowość.
Kwiaty wciąż kwitną, wciąż faluje ziemia.
Próżne twe żale. Trwałe są jedynie
obce królestwa. Twoje zawsze było
czymś zbyt ulotnym. Garść tytoniu, tratwa.
Niesiony prądem, omijałeś skały,
stąd twój brak wiary wziął się w skał istnienie.
A one są. Teraz je dostrzegasz?
Spoglądasz na nie z oddali, w gorączce,
z sennych majaków tkając swoje żagle.
Z przygód H. F. (XI)
Zieleń nadbrzeżna, niosąc ukojenie
oku, wciąż śmielej pochłaniała nowe
kolonie: hale fabryczne i ziemie
wyjałowione, spękane – posłowie
dawnych dramatów. Ten ich nie opowie,
kto nie jest choćby tutejszy po części.
I nie zrozumie głębia czystej wody,
że o dno łodzi żwir dna rzeki chrzęści
bez pasażerów wiedzy i bez zgody.
Nowe wyrosły na pustkach ogrody,
których docenić dzikie można piękno,
sunąc wzdłuż brzegu, ale rzeki środkiem,
będąc bezpiecznym. Czy siłą podstępną
jest czas? Doprawdy? Trwanie... Wciąż istotne
giną nam rzeczy w nurcie spraw. Samotnie
niknie dzień, choć dla ludzi tylu wspólny,
że przez chwil kilka ta mnogość złudzenia
może stać się przyczyną. Więc pozwólmy
nieść się tej złudzie! Jednak się nie zmienia
porządek, wspomnij, mimo zaprzeczenia.
Komin fabryki wygasłej, baraki
cegielni giną już z oczu jak starte
z czarnej tablicy nieporadne znaki
uczuć – kadzidło twierdzenia poparte
kredą dowodu... Co dzisiaj są warte?
wtorek, 15 października 2019
Z przygód H. F. (X)
Tak więc jedziemy sobie teraz, drogi
Huckleberry, pekaesem, a połowa naszego
bagażu jest w mojej głowie,
zaś druga połowa w twojej.
Silnik przykrywa czerwona
derma. Tylko go słychać, a przecież
tak chętnie zaglądnęłoby się,
mój Huckleberry, do głębi rzeczy.
Z brązowych kamieni kościół
podparty drzewami sadu
ściska wysmukłość witraży
jak niewidzialnym imadłem.
Tak więc jest całkiem nieźle, Huckleberry,
ta nasza włóczęga, cofanie się
po nitce, z bykiem za rogi
ciągnionym, dostarcza smutku i zabawy.
Kiosk zachęca wybitą
szybą: jest woda kwiatowa, odświeżacz
do ust, Trybuna, i jeszcze
ostatnia paczka papierosów.
Skradziony towar zakopano w piramidzie
żwiru, wiadomo. To coś więcej
niż flakon wody kwiatowej,
Trybuna Ludu i ostatnia paczka fajek.
Albo na rzemieniach, owinięty
w celofan, spuścili w rzekę i teraz
czekają, aż nastąpi
noc ciemniejsza niż zwykle.
Wygarniemy to, Huck, wracając,
okradniemy kradziejów, a potem
biegiem do pekaesu, połowa
jest twoja, Huck, połowa moja.
Z przygód H. F. (IX. Woźnica)
Ściągnął nagle lejce i koń przeorał
kopytami piach, po czym stanął
zdziwiony. A było, zdaje się, rano
i jak to zwykle bywa – wczoraj.
Z wozu worki jutowe spadły
prosto w sypkie podłoże.
Zsiadł i obok nich się ułożył
do snu. Oblizał spieczone wargi.
Koń stał, niecierpliwy. Na wozie
zbierała się rosa, nawilżając drewno.
Przebudził się, rozgarnął piach i ziewnął,
sprawdzając postronek. W tej pozie
zastygł przez chwilę, wpatrzony
w koński zad i kłąb. Parowała
gęstwina zamykająca ciało,
jakby świat przed sobą samym coś zasłonił.
Ciemny deszczu chlupot wisiał
w szarych gałęziach aż sam do cna zszarzał.
A było to, jeśli wierzyć słowom kronikarza,
jak to tylko z rzadka jest – dzisiaj.
Z przygód H. F. (VIII)
W Derry czy Londonderry
wciągasz w płuca gęstwinę
dymu – niezły iperyt,
sposób przetrwania na zimę.
Pled pomaga na słotę,
lecz lepszy jest ponoć znacznie
kot żywy. Z żywym kotem
lepiej się Lepsze zacznie.
Więc w siłę wierz istnienia,
mój drogi Huckleberry,
choćby go nie doceniał
taki czy inny szeryf.
W żegludze ku Lepszemu
na względzie jednak miej
kłód moc. Nie wiedzieć czemu
moc ich w podróży tej.
Przygotuj zatem żagle,
co wzniosą cię nad mgłę,
gdybyś zmuszony nagle
chciał wyrzec swoje Nie.
Horyzont miej na oku,
nawet gdy skręty rzek
przysłonią ci widoki,
chcąc twój spowolnić bieg.
Spojrzenia Lestrygonów
znoś mężnie, dzierżąc ster.
Co trzeba wznowić – ponów,
świadom teorii gier.
Pogodą się nie zrażaj,
w końcu to zwykła rzecz
i człowiekowi wraża,
czy Derry to czy Biecz.
Tweedowy postaw kołnierz,
solidny obuj but.
Tak zrychtowany pojmiesz
łatwiej ten wieczny głód.
Znajdź, co cię ma ocalić,
tłumiąc tym dawny żal.
Od każdej w świecie dali
zawsze jest większa dal.
Z przygód H. F. (VII. W kredzie)
Tam, gdzie nie chce nikt nawet skręcić, by na chwilę
przystanąć za potrzebą. Pytanie, na ile
wciąż istnieje ten pejzaż; może tylko w mojej
jest pamięci – i nigdzie. Dzielenie na dwoje
wyszło dawno z użycia; na własny rachunek
łykam serum widoków. Księżyc niby pumeks
dachy domów szoruje z nocy i skojarzeń,
lecz czy coś tym objawi? Czas, nie on, pokaże.
W każdym razie sam jeden, w czesankowym palcie,
wchodzę między kamieni sterty, przegrany na starcie,
już obcy, a więc nieswój. Przebłysk na lakierze
pozwala ożyć chwili, zanim ją zabierze
ciemność tak wilgotna, że zda się jeziorem,
w które wchodzisz z przymusu i zawsze nie w porę.
Pod obcasem zazgrzyta szkło niegdyś rozbite
wprawnym rzutem o ścianę zadymionym świtem,
kiedy palnik dogasa siny, trzeźwieją demony
i kosmos, trwając wprawdzie, jest jednak skończony.
Dawna rzeźnia, fabryka obuwia z gumy przy wzgórzach,
tuż obok zaś stróżówka pozbawiona stróża,
a więc sensu w istocie istnienia, bez szyb w pustych oknach,
jakby wystrzelony pocisk wreszcie cel napotkał
i zrobił swoje. Smak słony obraca się w wargach:
krew albo posmak przeszłości – pełna pyłu wzgarda.
Płomień zapalniczki wykrawa krąg światła:
na ścianach wciąż trwa uczuć głębia nieodgadła:
zapis kredą pozostał, gdzie tynku nie skuli –
jak na drzwiach domostw spisane imiona trzech króli,
których gwiazda prowadziła aż do Betlejemu.
Gładzę litery światłem, sam – nie wiedzieć czemu –
nagle wzruszony – starzenia niechybna oznaka.
Ten tę kochał (kocha), zaś tamta była (jest) taka i owaka,
tuż obok: Belfast OK wespół z CHWDePem
tworzą wzór tak zgodnego pożycia, że nie da się lepiej.
Przy ścianie trójkątne resztki kafli jak błyski policyjnych latarek,
których światła snop złożony został ciemnym bóstwom na zbrodni ofiarę,
wbijają białe zęby w gęstą ciemności zawieję
i myślę wtedy, że dobrze, że ciemność istnieje,
bowiem bierze na siebie część tego impetu,
odejmując przy tym ciężaru wątłym barkom poetów,
co ponure oblicza obnoszą z prośbą o dyskrecję:
z wieców na salony, z salonów na wiece.
Za ostatnią framugą wśród brzóz i lebiody
których nasiona wiatry północne przywiodły
aż tu, na to miejsce, gdzie miały obumrzeć – spalona
auta karoseria bierze mrok w ramiona,
karmiąc go nicości sadzą ciągle jeszcze rdzawą.
Wzdłuż ściany umywalnie. Od nich zaś na prawo
betonu zwaliska. Szczurów obok nieśpieszny trucht,
po którym, jak po ludziach, ginie wszelki słuch,
Jeśli chciałem dowiedzieć się czegoś, wjeżdżając w ruiny
dawnych miast-lat, to jedynie istnienia przyczyny
odepchnięcia stopami ziemi, gdy skoczek frunąć chce wzwyż,
licząc, że zdąży na następny globu obrót. Czyż
nie gubi nas pycha? Zapewne. Lecz cieszy się wzięciem.
Na opakowaniu ludzkiego żywota winni umieszczać zdjęcie
jak na paczce papierosów. Chłód powiał od rzeki,
niosąc gnilny zapach. Z drugiej strony sztreki
robotnicze niegdyś osiedle obracało się na drugi bok,
jak ktoś, kto chcąc los odmienić, odwraca swój wzrok.
I tyle dostałem. Nic mniej i nic więcej.
Miasto, zbudzony Piłat, w światłach myło ręce.
Z przygód H. F. (VI)
Te szare gołębniki, szopy na brzegu, któreśmy
mijali, opuszczone osiedle,
na niebie zawisłe wagony
karuzeli, bez ruchu. Miasto
goryczników i lebiod. I blok
na uboczu, tuż przy fabrycznym
płocie, jakby dla chorych na
mór, aż strach było
w tym miejscu nabierać w dłonie
wody. Głosy, śmiechy, miłosne
szepty utonęły i teraz
wyłoniły się z zielonego lustra, odmienione,
wielokrotne, napuchłe. Pajęczyny
na drzewach nabierały wiatru
i odwodziły gałęzie
do innych słońc, do innych miast,
do innego tu. Zbliż się,
znajdziesz pod darnią
tajemny strumień,
który wycieka
z tamtego źródła.
środa, 9 października 2019
Z przygód H. F. (V)
Przyjąć postawę właściwą, co oznacza
w praktyce pochylenie czoła.
Patrząc na niego, a ściślej:
wzór czerpiąc,
również taką przyjąłem.
Nie ze względu na opłacalność
tego małego gestu, nie.
Pod butami na gumie
parkiet grał jak
jazzowy band.
Tak staliśmy we dwóch,
czekając, aż ktoś nas ukarze.
Apel trwał i trwał,
a Huck – słyszałem to! – Huck, mój druh,
powtarzał bezwiednie pieśń
o generale Walterze.
Dyrektor szkoły, przyzwoity człek,
choć, jak mówili, komunista,
w przód i do tyłu wciąż się kiwał,
gimnastykując się za trzech,
by kara była niedotkliwa.
W końcu na jakąś musiał przystać.
Uznawszy bezmiar swoich strasznych zbrodni,
w duchu jednak niemal niewinni,
wybiegliśmy później wprost w południe
czerwcowe, łagodne, wyżynne,
w ramiona drogi pylistej.
Huck najbardziej zapamiętał właśnie to,
jak wynika z późniejszych listów.
Dymił fabryczny komin,
starając się trzymać pion,
jakby coś przepowiadał o nim,
lecz sam nie wiedział co.
wtorek, 8 października 2019
Z przygód H. F. (IV)
Ach, Huck! Huck! Spójrz
na taniec obłoków w górze!
Mimo pomyślnych wróżb
nie nam się w nich zanurzyć.
Nie takie nasze statki.
Lecz o co idzie rzecz?
Zawsze byliśmy stratni,
tak myślę, patrząc wstecz.
Czujesz, jak chmury pachną?
O, Huckleberry!
Jakbyś się mocno sztachnął
shagiem po szklance sherry.
Z kosmosu w kosmos! Patrz,
jak przepływają obłoki!
Zbudź no się wreszcie, Huck!
Z chmur zamek wyrósł wysoki!
Wielka jest siła chmur,
ich nieskończonej kołyski.
Piasek zasypał Ur,
książki zalała whisky.
Kolonie były i padły.
Rozwalił się hotel Imperial.
A z obłokami – no, zgadnij –
każdy swą walkę przegrał.
Bo one są. Bo w pędzie
tylko muska je oko.
I nikt ich nie posiędzie.
Wysoka jest Ich Wysokość.
Za wiekiem mijał wiek,
zbrodnie wsiąkały w doły.
Rzeki zmieniały bieg
na błędnym kole.
Dżuma żarła kontynent,
lecz nie sięgnęła obłoków.
Na tyle, Huck, jesteś, na ile
umiesz dotrzymać im kroku.
Z przygód H. F. (III)
Ostatni dzień kąpieli. Srebro
odwrotnych stron liści – niby martwe ryby
płynących. Chłód wbija się pod żebra,
wymuszając zeznania i podpis pod protokołem,
jak tylko to możliwe: nieczytelnym. Zebrać,
co tylko się da do nocy – czyżby
było coś, czego do końca nie pojąłem,
schowany na dnie wiklinowego kosza, sam,
gdzie nieustępliwe cienie
płoną jeszcze jak ogniska wzdłuż wygiętych
rzędów ziemniaków; w popiele ciepłym zagrzebane klenie
i kromka chleba przez cały bochen, kreślony
znakiem krzyża. Jak było na początku,
tak zawsze i ninie.
Pół na sznurkach, pół na skrzydłach łątki
jesteśmy niesieni, Huckleberry Finnie.
poniedziałek, 7 października 2019
Z przygód H. F. (II)
Tam, gdzie szalone następują zmiany,
to znaczy: podłoże zaczyna pod stopą
falować i objęci: trzeźwy wraz z pijanym
jednaki nagle odczuwają kłopot,
by się utrzymać w równowadze – dokąd
zwrócić się wówczas? Dym się lekko smuży
ponad lasami, w których pnie znaczone
rudością kit i ptasich piór kurzem
drzew chwalą trwałość od stóp po koronę
(ta zaś obłoków jest widomym tronem).
W głębinach piasku pracują korzenie.
Po liści zeschłych czerwieni przemyka
cień zeszłej zimy lub zmroku widzenie,
co w pordzewiałych usidlone wnykach
głosu użycza brzegówkom. Na przykład
stosowny szansy może nie być więcej:
to czas, kiedy błędnik i żywioł kiełznane
pozwalają usłyszeć jak skrzypi w butelce
rzeki korek łodzi i jak nurty szklane
zamykają nas, małych, zgodnie z jakimś planem
dla ucieszenia albo dla przestrogi
przyszłym żeglarzom, trampom czy łazęgom,
którzy – jak my teraz – poszukując drogi,
znowu wyruszą i znów błądzić będą
z tym samym lękiem i na przekór lękom.
Dłoń niech dotknie kory, kiedy łódź przybije
z zieleni rzeki do zieleni brzegu.
Stopa, co tyle przeszła ziem niczyich,
niechaj rozpozna suchość piasku. Z niego
równo wyczyta bliskość i odległość.
wtorek, 1 października 2019
Z przygód H. F.
Na falach tej rzeki kołyszcie się, kwiaty!
Wiatr skrzypi, spętany linami; przy brzegach
obraca w wirze złości łódką. Cień na dachu wiaty
spróchniały, lecz wciąż niemo jak zegar ostrzega.
Łuszczą się pod ceratą deski stołu jak wtedy – w godzinie,
gdy z pakowego papieru zrobiony namakał
parowiec. Nędzna Missisipi! A jednak trwałaś przy mnie
w swej wersji pomniejszonej stosownie do świata.
Butelki z plastiku kotwica rzucona
w grząski muł nie powstrzyma obłoków zatraty.
Nikną, gdzie ku zgubie swej parł sam błękit. Ponad
falami tej rzeki kołyszcie się, kwiaty!
środa, 25 września 2019
Kąpielisko
Wybrano żwir i w tę tak powstałą
wklęsłość weszła woda. Przez lata
Cyganów królestwo, potem teren rybaków, miejsce
pojenia krów. Kąpali się tu zresztą i wtedy, jednak
jakby bardziej wstydliwi w swej pojedynczości. Kilka
dopiero lat później wyruszyły tutaj
tłumy spragnione zielonkawej wody,
plaży pokrytej naniesioną słomą.
Stopy w glinie tłustej zostawiały ślady,
gdy wchodzili w wodę – parami, po czterech,
pięciu – chwaląc się linią kręgosłupa, owłosieniem, zarysem
mięśni. Piekli potem kradzione ziemniaki w popiele,
suszyli kąpielówki, wsparci o kontury
bloków, które gdzieś na horyzoncie
kołysały do snu francowatą komunę, a oni
nic nie czuli
prócz ciepła sierpnia
i tego, że wieczory
potrafiły być już mimo wszystko chłodne.
poniedziałek, 23 września 2019
Ona także cię poprowadzi
Powiadają: ciemne żagle niewiadomego przed nami,
za horyzontem.
Powiadają też: chwiejny jest pokład pod twoją stopą,
pokład łodzi w dzisiejszej godzinie.
Tylko co za tobą jest pewne, wykute w skale.
Więc oglądaj się bez lęku.
Pieśń utraty także poprowadzi cię,
Orfeuszu.
poniedziałek, 9 września 2019
Wywianowanie
Cóż to znowu? Na przekór
co to mgli się w człowieku?
Mgła na dusznych pragnieniach
co dobywa z istnienia?
To dobywa, co ciemne,
co na ziemi przyziemne.
Zimna mgła i spotniała
legła, by lgnąć do ciała.
Mgła się w ciele domowi
znów na przekór duchowi.
Żywot na pół przekrawa
ciemnobiała kurzawa.
Biały mrok mgielne treści
w cały żywot twój zmieści.
Mgła w twą zachodzi głowę:
masz tu w spadku połowę.
Dobrześ wywianowany,
wpół zgięty, wpółsprostowany.
Mgła za wianem się wlecze
w polu nieszczerym, w wietrze.
wtorek, 3 września 2019
Późne popołudnie w sierpniu
Trzepot spłoszonych skrzydeł
wbija się w rozstępujące powietrze
i chwila, kiedy się to dzieje,
wibruje w labiryncie octowców,
jakby szukała dla siebie
bezpiecznej, wiadomej przyszłości.
Ganek porasta wikliną i drzewem tekowym.
Za wzgórzem podnosi się miasto; na jego wieżach
brzoskwinie kołyszą swój słodki hymn.
Jabłka toczą swobodny żywot
na pochyłościach stołu
i sierpień mówi przez sen.
Krople na blacie
spotykają się i rozchodzą, wreszcie
stają się niewidzialne.
Podłoga w kuchni skrzypi pod ciężarem
surowych spojrzeń bohaterów
pociemniałej fotografii. Późne
popołudnie; cień mości już sobie posłanie,
ale trawy
wciąż zaplatają palce
na chropowatej lekkości słońca.
wtorek, 27 sierpnia 2019
Podróż
Zawieszony na rdzewiejącym haku pęk
końskiego włosia – jedyna
pozostałość po zniecierpliwionym
przestępowaniu kopyt. Beton w miejsce dylów
spotniały z wysiłku,
by być cząstką pamięci
lub zwiastunem deszczu.
Tam, z uchem przytkniętym
do końskiego boku, wśród
ciepłych, chwiejnych cieni, wcześnie, o poranku
wymykałem się z nieistniejącego
w nieistniejące – lecz nieistniejące inaczej,
mniej boleśnie, nawet
z pewnym zachwytem.
Tam, to znaczy przed laty,
gdy jeszcze mnie nie było,
ale już wędrowała jakaś moja gwiazda,
odbywałem tę podróż,
aż dotarłem tutaj,
gdzie hak pordzewiały,
pęk końskiego włosia.
wtorek, 20 sierpnia 2019
Nieznośne piękno
Nieznośne piękno surowego brzegu,
który sam jeden stawia opór morzu.
Znikąd odsieczy, przeciwnie: okrzyki
wzburzenia, salwy gardłowych pogróżek.
– Cóż trwanie wobec mórz potęgi znaczy –
mówią wiedzący. – Próżny to wysiłek.
Poddają włosy wiatrom, które morze
pchają ku piaskom, toczą między skały.
Przyjmują soli grudki w chętne dłonie.
– Oto konieczność. Cóż można poradzić?
Fal barbarzyństwo tłumaczą uczenie,
że pod spienioną burzą czysta głębia.
Mówią o sensie tych jasnych wyniesień
na krańcach fali bijącej w urwisko.
Gdy noc nadchodzi, oni ciągle jeszcze
z ustami w wodzie swe głoszą oracje.
Choć woda gasi ich naftowe lampy,
nasiąka papier – oni chwalą wodę.
Morze się cofa. Białe wstaje światło
i w soli rzeźbi nowy posąg świtu.
Nieznośne piękno, nieznośna wytrwałość.
Morze się cofa. Brzeg, a na nim światłość.
niedziela, 18 sierpnia 2019
***
Nie miej się za nic więcej ani za nikogo
ponad to, co tchnął w ciebie nieobjęty Logos.
Gdy wszystko i czas wszelki piaskiem w Jego garści,
nie miej się za nic więcej. To, co masz – wystarczy.
Siedząca w oknie
Ujęty w niebieskie, łuszczące się ramy
obraz jej szyi, którą
napręża jak nitkę światła
w przedpołudniowym oknie.
Wśród widoków, spojrzeń,
migotliwego języka. Poprawia
chustkę zawiązaną
wedle dawnego zwyczaju
pod brodą. Przeciera
oczy ze znużenia. Między
nią a światem
niestrudzona przeźroczystość.
Na zimę Breneńską
Z dala od miast. Bo i do miast – po co?
Kolebie się zimowy księżyc nad zimową łąką
i tnie na połowy wzgórze. Wilgnie z wolna
srebrna, ciężka lawa na podołku dnia.
Otulony zimą i niemal kompletny
w tym przyleganiu do sensów, kryjesz
dłonie w poszyciu kurtki, idąc
jak las, co właśnie zrzucił z siebie
ptaki. A droga się wznosi
pod stopą i lekkie
zdają się ślady – świadectwo
tego, co było – nie było, więc
godne wspomnienia. Przesypuje się
zima w tykwie doliny. Nawet
zakończenie wiersza zagubi się w pyle,
jakby jednym były koniec i początek.
piątek, 12 lipca 2019
Pod Twoją obronę
Pod Twoją obronę
uciekamy się
Najświętsza Panno nad Pannami.
Maryjo z Jasnej Góry,
Maryjo z Ostrej Bramy.
Królowo Podhala z Ludźmierza,
Jasna Pani z Fatimy,
z Krużlowej Piękna Madonno –
o Twoją opiekę prosimy.
Madonno,
nasza Pani,
Mateńko Chrystusowa,
do Ciebie się uciekamy,
Ty nas przez życie poprowadź.
Ze świata zgiełku,
zaplątania,
z nocy głębokich, z nocy chłodnych,
wysłuchaj, Pani, te wołania,
do serca przytul nas, samotnych.
Biedni,
na oślep wędrujący
w tę albo tamtą świata stronę,
do Ciebie wciąż się uciekamy,
pod Twoją przyjmij nas obronę.
czwartek, 11 lipca 2019
Z wierszy letnich
Z wierszy letnich
Za mną to, co zostało, weszło w krew i krąży
po ciele, które bardziej z dnia na dzień dzisiejsze
coś na tym usiłuje wygrać lub zbudować. Skądże
więc ten pesymizm miast radości? W pierwszym
rzędzie zasiada pamięć – lecz i to do czasu,
kiedy bowiem teatrum traci na barwności,
niknie kontur krzywd, blakną wstążki zasług
i wszystko się przekłada nieściśle – lecz prościej.
W werniksie
Tankowiec opuszcza port właśnie i dymi nabrzeże.
Z uliczek sól wycieka, nim ktoś się spostrzeże.
W bieli światło harcuje, gotując nam nowy
obraz fal skłębionych u nasady głowy.
Zgrzyt okiennic zielonych płoszy cienie kotów;
przyjmij i wchłoń pejzaż, jeśli jesteś gotów
zostać tu dzień dłużej, niż uprawnia widok
nóg w pończosznej siatce biegnących po lido.
Wystawy swoją czerpią zieloność z głębiny,
w której gubią się oczy – nie z powodu winy
czy zawstydzeń, a tylko przez wzgląd na kolory:
ten rodzaj zmęczenia to też serca poryw.
Ptak się traci w tym wszystkim, zanim zdoła wzbić się.
Tankowiec rdzewieć począł w błękitnym werniksie.
Mew przelotu nie widać, a słychać jedynie
poświst wiatru na skrzydłach. I to wkrótce minie.
W świście tyle jest lotu, co w marzeniach prawdy.
Marzenia tym się żywią, co światu ukradły.
Subskrybuj:
Posty (Atom)