Barykady i wieże z opon
ciągnęły się aż do rzeki.
Być może tam właśnie była ziemia,
której warto bronić.
Nigdy nie widzieliśmy,
kto i kiedy je wznosił.
Były, kiedy otwieraliśmy oczy.
Trwały, kiedy zabierały nas wody snu.
Rozgrzana twarda guma brudziła kostki, ręce
i przedramiona, gdyśmy
wspinali się na wierzchołek,
by dać się oślepić
zawsze niespodziewanej jasności.
Ale uznawaliśmy je za czyste,
bo pozbawione nalepionych igieł
i górskiego błota.
Powinniśmy mieć dla nich
więcej szacunku.
Jednak wówczas
nikt o tym nie myślał,
kulając kolisty ciężar
ku judaszowym ogniom,
które prześwietlały
nas samych,
pergaminowe powietrze
i całą tę ziemię,
której żadnemu z nas
nie udało się ostatecznie obronić.
poniedziałek, 30 grudnia 2024
Skład opon
poniedziałek, 23 grudnia 2024
Pasterka
Po części w kożuchach lub – tamci po prawej –
w płaszczach udających loden: w jednej nawie
stłoczeni, wydobyci z zimna co dopiero
i odcinający się od tego, co zewnętrzne, prawie
szczelnymi drzwiami z dębu; gdy otwierał
spóźniony ktoś ten ogromny, pełen głosów futerał,
w którym instrument przechować zdołał wszystkie nuty
grane przez wieki od lat, kiedy rodziła się Nasza Era,
tłumiony przez setki oddechów skrzyp drzwi szedł na skróty
przez tłum do ołtarza wraz z zimnem. A z butów
ściekał topniejący śnieg, tworząc świetliste kałuże,
które drgnęły pod dźwiękiem sygnaturki i drżały dopóki
nie uderzył w nie śpiew i jego lawina na dłużej
nie przejęła świątyni we władanie: którzy
umieli śpiewać – śpiewali, zaś nieumiejący
poruszali ustami w swoim niemym chórze.
Kapłan przy ołtarzu nakreślił krzyż: „W imię Ojca
i Syna, i Ducha Świętego”. Tłum zafalował i z końca
dobiegło spóźnione, wieloustne „Amen”. Zjaśniała
barokowa obrazu czerń: Święta Rodzina idąca
do Egiptu rozbłysła w nagłym rentgenie i stała
w majestacie wobec pochylonych głów i ornatów w stallach,
także przejęta tym, co pali się bez końca ogniem. Z nią
[krzepiąca
Nowina, której częścią była już Ofiara.
sobota, 7 grudnia 2024
Obława
Autobus zwolnił,
zatrzymał się, bo nie przepuszczali.
Migały światła, siąpił deszcz,
noc była ciężka jak namokła derka.
Ci, co siedzieli przy oknach,
przecierali mgłę z szyby,
ciekawi, co też się wydarzy.
Zgrzytnęła skrzynia
biegów, autobus
wolno wtoczył się w zatokę,
pełen ludzi
jak kuter ryb
po całonocnym połowie.
Jeden wsiadł,
gdy tarcza drzwi
odsunęła się na bok,
pozostali obchodzili
autobus, odgarniali
plastikowe walizki
w lukach.
Kierowca
nie wyłączał silnika,
patrzył obojętnie
we wsteczne lusterko,
bez ruchu, aż wreszcie
ktoś krzyknął:
„Podkręć pan grzanie”,
i wtedy
nie zdejmując łokcia
z kolana, sięgnął ręką
na prawo.
Ktoś zauważył
postać w hełmie
i z długą bronią.
„Jak w stanie wojennym”, powiedział.
Nikogo nie było między siedzeniami,
nikogo nie było w luku bagażowym.
Tylko uliczne lampy kryły się
w nabłyszczonym asfalcie.
Odsunięto fosforyzującą zaporę,
ruszyliśmy w drogę,
przyrzekając sobie,
że o wszystkim przeczytamy
w jutrzejszych gazetach.
Później mówili,
że pętla zacisnęła się
mniej więcej wtedy, gdyśmy
wjeżdżali na zborowickie serpentyny,
nadal w deszczu, biorąc
przodem solidny zapas
wyliczony
na dziewięćdziesiąt stopni.
czwartek, 14 listopada 2024
Drzewa pod śniegiem
Wtedy was zobaczyłem,
drzewa pod śniegiem.
Wychodząc z podwórza
ciemnej kamienicy.
Wyszedłem, by odzyskać wzrok.
Byłyście jak dar.
Wyciągnąłem ręce przed siebie.
Mój dotyk nie był wam niemiłym.
Unosiłem was tak wysoko,
jak tylko mogłem sięgnąć.
Obłoki lśniły metalicznie.
Palce obejmowały coraz cieplejsze powietrze.
Dolnym traktem
jechały pojazdy: pług,
furmanka, małe śmieszne autko.
Ciężarówka
z klatkami na króliki
skręciła ku granicy.
Patrzyłyście na to,
drzewa pod śniegiem.
Z doskonałą obojętnością,
z zimnym uśmiechem,
choć bez wyższości.
I ja w tym wszystkim:
z waszym darem,
onieśmielony.
A jednak,
co musi tu zostać powiedziane,
powołany na nowo.
wtorek, 5 listopada 2024
Dom nad morzem
Na domu z kamienia fala
przesuwa ciężki cień
i zaraz robi się więcej miejsca
dla zmarłych i zaginionych.
W kamiennym lustrze tańczą
sprężyści, ogoleni.
Słońce skulone na ganku
zagryza cudze wargi.
Wiatr lekką ręką sypie w rany lądu sól,
głucha sofa drży, fotele chrome, kredens ślepy.
Rośnie bochen przeznaczenia
i trzepocze chorym skrzydłem pusta w środku mewa.
W kamiennym domu nad morzem
pająki szkicuję mapę
wiecznego odwrotu. Niewiele
im trzeba, by odejść stąd na zawsze.
Nić przeraźliwie srebrna
przyszywa morze do brzegu.
Zalepiamy oczy pajęczyną
i wtedy widzimy wyraźniej.
Dom z kamienia odsłania
nagie ramię, rozplata nocy ręce.
Oto łódki, chude, oszalałe
psy, płyną tam, gdzie najgłębiej.
środa, 30 października 2024
Obrazki z balu
Cieszmy się, moi drodzy nowego roku wschodem!
Zegary skrupulatnie znowu liczą urobek.
Drgnęły wskazówki – i to jest radości powodem…
Whisky jak brudne światło skapuje na podłogę.
Cieszmy się. Uśmiech. Zdjęcie. Trzaskają fajerwerki.
Wariat na głównym placu łyk pociąga z manierki.
Skądś śpiew idzie… Czy słyszysz? Nakłoń ucha i zerknij:
filar mostu tnie kogut policji albo erki.
Iskry spod obcasów rysują wkrąg parkiety,
władze wyświetlają na rynku wiersz poety.
Choć widoczny jedynie z okna toalety,
cieszy wszystkich. A radość same ma zalety.
Pod gładką czernią fraka nie dostrzeżesz cery.
Gwar rozmów przy bufecie: o typie cholery,
cenach mieszkań, grze repry. Gdzieś spoza woliery
dłoń mera przypina jak kotylion ordery.
Dwudziesty czwarty przejdzie w piątkę, potem w szóstkę.
W sumie niewiele trzeba, by wypełnić pustkę:
cyfry są symbolami naszych pragnień. Plus ten,
że życie weźmiesz w ramy bez zbytecznych ustępstw.
Kapela gra gdzieś z Kings Road przebój, klnąc tantiemy.
Za oknem mrok wciąż gada, w inne noce niemy.
W tańcu łatwo jest mówić: „I tak przeminiemy”.
Tremor świtu. Kurtyna. (Opada bez tremy).
wtorek, 29 października 2024
Obwoźny sklep
Przez kilka lat jeździłem tędy, popatrz,
żeby zarabiać jakieś pieniądze.
Nie było tego wiele, ale zwróć uwagę,
że nie brakło niczego tobie ani siostrze.
Aż się skończyło, synu, tak w dziewięćdziesiątym
bodaj ósmym, potem
powstał tutaj, za tamą, market i nie było sensu
wyprowadzać z błotnistej
zajezdni za kwartałem hurtowni tego cyrku
na kółkach. Ano, obwoźny
handel miał swe wielkie chwile;
wjeżdżaliśmy w góry, latem piękne, zimą
znacznie mniej łaskawe, ale taka u nas
zawsze była zima.
Przestało być potrzebne to, co robiliśmy.
Tak się zdarza często, nie o żal tu idzie.
Zresztą zawsze mogę wskazać na swe dłonie:
ciężkie, spracowane, a to jednak coś znaczy.
Dziś, kiedy czasem słyszę przeciągły dźwięk klaksonu,
wybiegam z pośpiesznie
narzuconą na ramiona
kontraktową M65 i patrzę w wąskie
zaciśnięte usta ulicy
i wołam, wołam.
środa, 16 października 2024
Kopanie chrzanu
Zwykle, rzecz jasna,
przed Wielkanocą, kiedy
łąki oddawały swoją wilgoć, ale
także kiedy indziej, sierpniem,
gdy szklane słoje czekały
na południowym oknie.
Samotnie lub w kilku,
ale z jedną łopatą,
ustawieni w karnej kolejce,
wyczekujący.
Kopaliśmy chrzan,
przekonani o swej ważności,
może nawet niezastąpieni,
z rękami polepionymi
tłustą nadrzeczną gliną.
A kiedy nadchodziła zima,
szliśmy tam, gdzie
ziemia nie zdążyła się
jeszcze zasklepić,
i dotykaliśmy jej ran
z pewnym zakłopotaniem,
nieumiejętnie maskowaną
czułością winowajców.
piątek, 4 października 2024
Itinerarium
Najlepiej jechać tam, gdy po sezonie
sennie bieleją między gałęziami
przerwy na przelot ptaka; kiedy chłonie
powietrze pustkę i całymi dniami
usycha deptak łączący nabrzeże
z umownym centrum. Ni żywego ducha,
jeśli nie liczyć zjaw, tych których strzeże
lana dyskretnie w plastiki siwucha.
Więcej nikogo. Nawet światła gasną
wcześniej niż pójdzie spać mieszkańców siedmiu
i mrok przejmuje podwórza na własność,
co jasno mówi, że świat jest w przededniu
któregoś z końców. Na próżno trzeć skronie.
Mgła niby mokra pościel na spinaczach
lgnie do budynków tam, gdzie po sezonie
otwarcie ramion „niestety” oznacza.
wtorek, 24 września 2024
*** (Skarpa od przodu, tam gdzie…)
Skarpa od przodu, tam gdzie klin kąciny
wbijał się w linię rzeki, odsłaniając
spod zarośli zakole: cały ten przedziwny
świat, zbity jak skrzynia z desek opowieści. W maju
pierwsze moczenie nóg, wykopy
wody ponad żebra, w mgliste słońce,
by uwięzić cząstki ciepła w płynnym szkle, ten złoty
tygiel planet tak nagły i nagle niknący.
Rzeka powoli nikła także, ustępując
łozom i latom pośród szmeru skarg
wciąż wolniejszego nurtu. I każde na północ
spojrzenie domagało się zagryzienia warg.
poniedziałek, 23 września 2024
*** (Cóż, mija wrzesień…)
Cóż, mija wrzesień. Coś, co nie powinno
dziwić, napawa smutkiem pozbawionym
logiki; w końcu nie wystarczy skinąć,
by czas nagle zatrzymał się w niedozwolonym,
ale wygodnym miejscu. I za chwilę
ręka dotknie poręczy, a na stopnie
noga wejdzie z ciężarem ciała, tyłem
wsuniesz się na korytarz pociągu. Pochopnie
zerkniesz raz jeszcze za siebie, znów przez syk
drzwi zamykanych i gdzieś ponad głowy
ludzi śpieszących peronem (ten przesyt
nagromadzonych szczegółów!). Innymi słowy
poddasz się temu, co mija. Naprędce
sklecona myśl tak jak nitka chirurga
zszywa przeciętą jedność, w tym zamęcie
może leczyć, ale zbyt jest krótką ta ulga,
by w niej pokładać nadzieję terapii.
Skrzypi skaj siedzeń, gdy przesuwasz ciało
niezgodnie z ruchem kół i znowu trapi
cię to, co się w świecie tym dotąd nie odstało.
Wagonów szczęk, gdy pociąg nagle zwalnia
przed stacją; słońca czerwień znów oliwi
mechanizm scen plus liczne didaskalia:
zbiór gestów, ksiąg i snów, któreśmy zgromadzili.
czwartek, 19 września 2024
Na powrót (Przystaniesz, chyląc głowę…)
Przystaniesz, chyląc głowę. Może zalśni
jedno z tutejszych słońc, które przecież znałeś
jako odbicie lustrzane przepaści:
powtarzalne i przez to tak bardzo nietrwałe.
Ujrzysz zaszłe zmiany, dotkniesz żłobień ziemi
jak twarzy, pisząc swój alfabet. Z sieni
nocy dobiegnie chłód i jego szkliste
dłonie jak przystało na zimnego służbistę
obszukają cię wprawnie tak jak każdy z cieni.
Pewnych rzeczy nie było tu niegdyś. I jeszcze
tamtego również nie. I tego. Złowieszcze
zarysy starych na horyzoncie bloków kreślą
miast przyszłości jakąś zakazaną przeszłość,
co kłóci się z rytmem, a także porządkiem
ustanowionym przez zwykłe pragnienia,
że lepiej po swojej stronie mieć tę prządkę
losu, jeśli chce się coś w osnowie zmieniać.
Świat obudzony za chwilę pogrąży się znowu
w niedbałym śnie. A wtedy wyruszą na połów
drapieżcy, którzy za dnia wyrzekłszy się jawy,
nocą bez ceremonii przechodzą do sprawy
z obojętnością godną każdego z żywiołów.
Pomimo zmian ten sam krzyk cietrzewia
bezbronny rozcina tę przestrzeń na zony:
jedną, gdzie pod tłuszczem są kości i trzewia,
drugą, gdzie w ofierze sam masz być złożony.
wtorek, 10 września 2024
Mirt
Posłano nas, starców,
po mirt przed komunią.
Najpierw gościńcem,
potem w bok, polną drogą
pod wzgórze porośnięte grobami.
Zwinne palce matek
dzieliły później gałązkę na części; z każdej
formowały wpinkę
do białego jak nasze włosy garnituru.
Dobrze to wyglądało:
zieleń mirtu, biała marynarka,
miękka biel
przesuwających się cicho obłoków.
I szarość w miejscach,
gdzie nikt nie spodziewał się szarości.
Nam, starcom, bielały brody
i marzły stopy.
Jordan płynący na północ
miał powolny, straszny nurt.
Wpatrywaliśmy się w niego
podczas leniwych
słonecznych dziesięcioleci.
Potem już tylko młodnieliśmy.
piątek, 9 sierpnia 2024
W oczekiwaniu
Słońce czekało już na mnie, gdy
wystawiałem najpierw dłoń, żeby sprawdzić
temperaturę. Biegłem potem, niemal
oślepiony. Najpierw wzdłuż muru,
przeskakując ułomne konary i resztę
połupanej cegły, czasem
wystający ząb pordzewiałego
pługa, ostry pazur
przewracarki, bo składowali tam
co popadnie. To wszystko
było na dnie naszego morza
przez te dni, gdy
badaliśmy każdą cząstkę wody, szorstkie
paski dróg jak lejce wodorostów, wraki wież przesyłowych.
Potem cierpliwie nanosiłem na zawilgłą mapę
te wszystkie falujące punkty.
Stateczki z papieru
tonęły w żeliwnej miednicy.
Rzeka odpływała bez nas,
niknąc w oczach.
Tylko obojętne słońce
znowu wstawało po jej drugiej stronie;
tam, gdzie zwykle,
tam, gdzie powinno.
W oczekiwaniu.
środa, 31 lipca 2024
Krajobraz po pełni
Zdziczałe w skok przez oleiste błoto
psy ruszają na łowy
wiewiórek i kretów i skowyt
chowa się w wykrotów
linii jak w okopach.
Mgła jest częścią wszystkiego,
co się tu staje; odciśnięta stopa
bada wciąż grunt. Po biegu
spoczywa świat. Na płatkach
kwiatów ślad niewidocznych
rózg. Wśród pokrzyw brzoza jak ramię pompy tłoczy
jeszcze w głąb pejzażu niewidzialną krew, do ostatka
trwając w swym miejscu: stara, przekrzywiona
katedra z korą słońca na sczerniałych skroniach.
piątek, 19 lipca 2024
Tam, gdzie żyliśmy
Tam, gdzie żyliśmy, nie było zbyt wiele
miejsca ni czasu na istotne sprawy.
Ciągle tak samo, przed laty, przed rokiem:
wiosna przychodzi w zieleniach nieśmiałych,
słońce dogasa w jednym z wielu okien.
Dziecko na skwerze zdejmuje sandały.
Pies śpi u wody, znużony widokiem.
I białe w morzu kołyszą się nawy.
Ni miejsca, ni czasu na sprawy istotne.
Tak, jakby one inaczej istniały.
Poza naszym porządkiem, poza naszym okiem.
Prom przybija na przystań. Pędzą chmury lotne
i pies się chwiejnie budzi. Krok za krokiem
w głąb miasta wiedzie ludzi ociemniałych.
środa, 17 lipca 2024
Na oznaczenie
Tyle było mojego:
przestrzeń, śródziemnomorze
wysokich, niskich tonów termometru.
Czasem woda zbyt mętna
albo zbyt głęboka.
I ten brak odwagi, by postąpić dalej.
W kuchni szmer klawiatury
jak cichy bieg kropel.
W oknach ćma zamieci. Ale tam daleko
czysty horyzont, choć nie dla mych oczu.
Żadne nam widzenia,
żadne dla nas wróżby.
Pośpieszny lot ptaka:
ciemny i zmęczony
na oznaczenie niczego,
pustki pod skrzydłami.
środa, 3 lipca 2024
W wyuczonej pozie
Koniec końców
gdzieś musi istnieć, być
może właśnie tam, gdzie czasem bywałeś
razem ze swoją zadumą,
młodzieńczym lękiem, że coś
stanie się bez ciebie albo
drogi rozejdą się, a ty,
chcąc iść każdą, będziesz
nawracał i zakreślał kręgi
na pylistych wydmach, polach
nieuprawnych, dzikich. Być może
to właśnie twój kolejny powrót – dziś,
kiedy niebo jest gładkie i spokojne,
ziemia faluje i czeka na ziarno,
splecione dłonie czerpią wodę.
To już tutaj – zanim twa twarz
zniknie w dymie, nie całkiem
może, ale na tyle, by nie można
cię poznać – strzałki tych, co bawią się
w podchody, prowadzą
swój dziwny dyskurs z pamięcią. I nic. Drętwienie
dłoni. Zastyganie
w wyuczonej pozie. I nic. Zastyganie.
Dziwny dyskurs z pamięcią.
poniedziałek, 17 czerwca 2024
Znajdziesz, natchniony
Znajdziesz, natchniony,
to, czego szukałeś.
Wiatr, a pod wiatrem
kołyskę jęczmienia.
Chór myszy, pomruk kocich gromad.
I ziemię czarną
z perłami kamieni.
Znajdziesz, natchniony,
po omacku kształt
dat zapomnianych, twarzy
i melodii.
Odkopiesz skrzynie
schowane w obłokach,
gdzie tafty, róże, błyskliwe zapinki.
Ujrzysz wieczorem
jak odbicia w rzece
tańczą, mnąc trawy,
przyzywając ciebie.
Co w twym natchnieniu było więc prawdziwsze?
To, co szukane?
Co nieznalezione?
poniedziałek, 3 czerwca 2024
Za wzgórze i dalej
Na betonowym parkingu, krok od wejścia do jakiejś
świątyni nowoczesnej wiary, gdzie wyznawców tłumy
pchają olbrzymie kosze, by nie obejść się smakiem
obiecanej w ulotce łaski – tam staliśmy, na bakier
zresztą z gustem większości, w niezgodzie z rozumem,
co podpowiadał: idź z nimi. Ale lepiej, paląc,
rozmyślać o niczym niż w nicość gnać w szeregu
i w klimatyzowaną zonę wchodzić przez druty upału,
by przy dźwiękach łagodnych strażniczych chorałów
ćwiczyć skoczne wariacje (opus pierwsze „Uległość”).
Lepsze pobliskie wzgórze, lepsze za wzgórze spojrzenie –
wędrówka, która przydaje oczom zieleni. Ta plama
dawała życie okolicy, tak niezmiennie
żyznej, trwałej. Geolog w głąb ziemi wdarłby się uczenie,
lecz było w tym coś z wieczności po prostu. W swych planach
mieliśmy kilka jeszcze godzin jazdy. Kierownica
paliła czarnym gumowym ogniem dłonie, na skórze
zostawiając ciemniejące lepkie smugi. Ulica
nikła w mrocznym podołku wiaduktu dla zabicia
czasu bardziej niż z potrzeby. Przy wtórze
śpiewu ostatniego z ptaków (tu w roli żandarma
popołudni) unosił nas nasz korab w przyjemną
zieloność wzgórza i dalej: za motel, sklep, choć na darmo
pewnie była ta ucieczka, gdy będąc jednak pokonaną armią,
za zwycięstwo braliśmy każdą możliwość rozejmu.
poniedziałek, 27 maja 2024
*** (Maszyna do szycia…)
Maszyna do szycia
przemawiała w samotnym szarym pokoju
po niemiecku, bo wojna
skończyła się przecież
dzisiaj o świcie. Prasowalnica
wygładzała spodnie (nikt nie ma
takich płaskich nóg). Dusza
uleciała z żelazka, stało
porzucone w komorze
za podwójną kratą, jak złoczyńca, któremu
odmówiono spowiednika. Drżały
wota słoików, dym
z ukradkowych papierosów miał zapach
kadzidła i zawsze
szedł nie tam, gdzie trzeba. Na strychu
zmarli zostawili ubrania, szuranie
pantofli, szczęk klamry skórzanego paska.
Belki przesiąknięte sierpniem
tłumaczyły policzkom, że życie
jest szorstkie. Nikt im nie wierzył,
przecież serce biło tak mocno,
tak mocno! Dawne
koryto rzeki usychało ze starości,
a wyspa powoli łączyła się z lądem,
aż w końcu
przestano mówić,
że kiedykolwiek istniała.
czwartek, 9 maja 2024
Tam pędzą te upiory
Tam pędzą te upiory i myśl w ogniu staje,
gdzie jeźdźce na popasie piją metal zimny,
jest zaś wśród nich ten jeden, ten od wszystkich inny.
Ten, który wiedzie z sobą w odleglejsze kraje.
Tam pędzą więc upiory, w mrok, gdzie romantyzmy,
gdzie za chwilę bruk wydrze wiatr i złoży w pryzmy,
gdzie krzyk nabrzmi i z ciała w ciała zimne wniknie,
czekając, drzwi macając, do cna się wykrzyknie.
Tam upiory przystaną, gdzie modrzewi korab
szarpie się na kotwicy ziemi, wichru linie,
czekając, czy minione jeszcze raz przeminie,
nie wiedząc, czy nastała odpowiednia pora.
piątek, 19 kwietnia 2024
Na moście
Woda
szła ścianą, w którą co rusz pocisk
oderwanego brzegu wbijał się i nikł z pluskiem
pod ruchliwym brzeszczotem piany. W nocy
straszniejszy jeszcze szum, słusznie
pilnujący swoich mrocznych prawd. Konary
wirowały, oddane nawale. Niekiedy
z wody wyskakiwała świeża gałąź – tonąc, zanim zarys
utrwalił się w oku. Pychówka, podarta na strzępy,
pozbawiona godności parła przed siebie. Tuż za nią
jałówka bodąca rogami to, co w dole, ciemne, rwące,
śmiercionośne. Bywa, że same cienie ranią
patrzących, otulając jak w szorstką wełnę w grozę.
I ta powtarzana z ust do ust pogłoska,
że tama wysadzona i teraz dopiero
zobaczymy. Stłumiony ryk, trzymany na powrozkach,
podnosi nogi z zimna, a ono przybiera
formę wilgotnego oddechu – zapowiedzi
czegoś bardziej przez tajemność dążeń
straszniejszego niż on sam, który prowadzi
bądź co bądź w jakieś jednak namacalne morze.
piątek, 12 kwietnia 2024
*** (Pamiętam…)
Pamiętam
wczesnojesienne przedpołudnia,
gdy bielała kora
i filozofowie
tężeli na półkach
w domu na przełęczy. Ciepły
wiatr osuszał pola
i oczy. W kościele
chował się chłód wieczoru.
Rzeka była epopeją, ptaki
kreśliły krótkie wersy haiku
i lis z godnością oczekiwał
na śmiertelny postrzał. W ogrodzie
kwitły późne baśnie. Samoloty
unosiły się nad wielką przepaścią
i drżały złączone dłonie
bladych nowożeńców. W ciszy
jesiennego przedpołudnia
pęczniały rajskie drzewa
i zmiażdżony obcasem owoc poznania
nigdy chyba nie był tak blisko.
wtorek, 2 kwietnia 2024
Potop
Wybito okna
i wyważono drzwi,
a wtedy do naszych piwnic
wlała się ciemność.
Zmrużyliśmy oczy,
tak była oślepiająca.
Nie było w nas zachwytu.
A jednak
trudno zaprzeczyć
istnieniu pewnej fascynacji.
Śmiertelnie przerażonych
chowaliśmy pośpiesznie
za murem nocy.
Wszystko szło zwykłą koleją:
gdzieś pod stopą trzasnęła gałąź,
nadal miarowo pracowały tłoki silników,
koty mruczały sennie na zgrzebnym płótnie betonu.
Położyliśmy sobie ręce na ramionach.
Tańczyliśmy.
Tańczyliśmy do upadłego,
oślepieni,
w wezbranej rzece
ciemności.
W jeziorze, morzu, oceanie.
czwartek, 21 marca 2024
Pomiędzy
Widzę dachy przez wąską szczelinę między
zasłonami. Tędy również dostaje się
do wnętrza słupek dymu z jednego
lub drugiego komina, tam, daleko. Także ja
wyślizguję się tą drogą, kiedy
wyprawiam się w to czy inne
zapatrzenie. Taką lub inną
porą roku i życia.
Dachówka jest na wyciągnięcie ręki
jak los osiadłych tu tych czy tamtych ludzi.
Cegły czernieją godzina po godzinie.
Obłoki stają się coraz bielsze i bliższe.
Pionowa szczelina
wysysa schnącą kość zmierzchu.
poniedziałek, 11 marca 2024
Archeologia
Zalegli w czasie, odpoczywający,
leżący na skałach żłobionych przez morze,
podajemy sobie ręce,
korzystając z chwil odpływu.
Morze nie uchybia
naszej posągowatości.
Odwrócone katedry,
mające teraz ciała kobiet i mężczyzn.
Wieże, wznoszone
cegła po cegle.
Wyrzuceni na brzeg,
proszący o odnalezienie,
ostateczne nadanie
kształtu.
piątek, 1 marca 2024
Zaklęci
umiera głos ten z wieży głos
i cieszą strzygi się że wreszcie
kończy się dawno zmarły los
cieszą się strzygi tańczą wiedźmy
aż uspokoi oddech noc
wsiąka w mur ostry zapach pleśni
zaczynia piasek w dzieży mrok
gips w usta gliny tłustej warstwę
na wilcze doły pełne ciał
pomiętej kartki brudne zmarszczki
na twarz nalepią wyrok kłamstw
na stole szklanka samogonu
języki ognia kroją dłoń
jeszcze przechadzka nie skończona
palce przewiązał wstążką szron
nic nie jest po nic wycie wilcze
echem rozpękłą ściska kość
w grobie zleżanym w zimnej pryczy
jeszcze porasta sierścią koc
pod flagą chleba i bandaży
igliwiem myją zgasłą twarz
ich wagą nasz się czas odważy
ziemia to tych popiołów garść
środa, 21 lutego 2024
Tam i z powrotem
Mgła wklejała
wycięte brzozy do porannego pejzażu
jak zdjęcia do albumu. Rzeka tłukła się o brzeg.
Spłoszony lis uciekał przed nami,
aż zagwizdał pociąg
i wszyscy – zwierzę, niedorośli myśliwi –
zastygliśmy w oczekiwaniu
na coś nowego,
pełnego obietnic.
A to nie przychodziło
albo stawało się zbyt wolno,
byśmy mogli zauważyć. Wtedy,
gdy przesuwaliśmy się po omacku
od maja do początków
pylistego września i z powrotem.
piątek, 9 lutego 2024
Drzewa, okryte śniegiem, schodzą w morze
Drzewa okryły się lekkim śniegiem i schodzą
w morze, które dziś akurat
nie jest łaskawe. Na kutrach
pustka: hasło znajduje zimny odzew
i nie otwiera żadnych drzwi. Pomimo
tylu ciepłych słów domy
marzną, samotne. Wiadomy
nam porządek znacznie bardziej zimą
daje się we znaki. Brniemy
przez szorstki chłód i samo
to jest już pewną ramą
świata, który niemy
zastyga. Jaką nazwą
opatrzyć go jak ranę,
zadawaną każdym zsunięciem firanek,
gdy kat i skazany jednakowo marzną…
piątek, 2 lutego 2024
Okno wychodzące na północ
Wielka stolnica dostawiona
do okna wychodzącego
na północ.
Z wiecznym,
nieusuwalnym najwyraźniej,
szarzejącym pyłem, który wypełniał
ślady po krojeniu – równina łąki
rodzącej te wszystkie
szerokie na dwie dłonie chleby,
węzełki rogali, także
wąskie, szorstkie pasemka
makaronu. Od tamtej
strony brakowało słońca, więc
wszystko to wzrastało
w żyznym cieniu,
na przekór, idąc
ku wieczorowi,
przynoszonemu przez rzekę
jak poczerniała,
nacinająca świat kra,
zostawiająca wgłębienia
zasypywane mąką
z wielkiego młyna poranków.
czwartek, 4 stycznia 2024
Będziemy
Będziemy znowu spotykać się
na wielkich placach,
będziemy czytać Rymkiewicza,
sławić maestrię dróg,
którymi przechadzał się Rilke.
Szczyt niedokończonej katedry
zarysujemy zmarzniętą dłonią
drżącymi kreskami.
Przetrzemy okulary, zapalimy papierosy.
Ogniska wespną się ku odległej ciszy
równym, wysokim płomieniem.
Zaczniemy porządkować nasze biblioteki,
by to, co w nich najcenniejsze,
zawsze było pod ręką.
Niektórzy podejmą rozpaczliwe próby
przeczenia kłamstwu.
Inni, pogodzeni, zaciągną zasłony obojętności.
Będą też tacy, bez wątpienia,
których skuszą kolorowe trykoty
i wizja nieustannego balu
w świetle pozłacanych kandelabrów.
Ale rzeki nadal będą uporczywie płynąć,
ucząc cierpliwości. Białe młyny
stojące na ich brzegach będą wiodły
swój cichy, pracowity żywot. Zielone góry
wciąż będą schodzić w dół, ku morzu.
Zaświeci o północy
bruk uliczki pod wiosennym deszczem.
Zastukają obcasy. Wzejdzie słońce.
Podniesiemy wzrok, niosąc w dłoniach
swoją liczną samotność.