Autobus zwolnił,
zatrzymał się, bo nie przepuszczali.
Migały światła, siąpił deszcz,
noc była ciężka jak namokła derka.
Ci, co siedzieli przy oknach,
przecierali mgłę z szyby,
ciekawi, co też się wydarzy.
Zgrzytnęła skrzynia
biegów, autobus
wolno wtoczył się w zatokę,
pełen ludzi
jak kuter ryb
po całonocnym połowie.
Jeden wsiadł,
gdy tarcza drzwi
odsunęła się na bok,
pozostali obchodzili
autobus, odgarniali
plastikowe walizki
w lukach.
Kierowca
nie wyłączał silnika,
patrzył obojętnie
we wsteczne lusterko,
bez ruchu, aż wreszcie
ktoś krzyknął:
„Podkręć pan grzanie”,
i wtedy
nie zdejmując łokcia
z kolana, sięgnął ręką
na prawo.
Ktoś zauważył
postać w hełmie
i z długą bronią.
„Jak w stanie wojennym”, powiedział.
Nikogo nie było między siedzeniami,
nikogo nie było w luku bagażowym.
Tylko uliczne lampy kryły się
w nabłyszczonym asfalcie.
Odsunięto fosforyzującą zaporę,
ruszyliśmy w drogę,
przyrzekając sobie,
że o wszystkim przeczytamy
w jutrzejszych gazetach.
Później mówili,
że pętla zacisnęła się
mniej więcej wtedy, gdyśmy
wjeżdżali na zborowickie serpentyny,
nadal w deszczu, biorąc
przodem solidny zapas
wyliczony
na dziewięćdziesiąt stopni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz