Na betonowym parkingu, krok od wejścia do jakiejś
świątyni nowoczesnej wiary, gdzie wyznawców tłumy
pchają olbrzymie kosze, by nie obejść się smakiem
obiecanej w ulotce łaski – tam staliśmy, na bakier
zresztą z gustem większości, w niezgodzie z rozumem,
co podpowiadał: idź z nimi. Ale lepiej, paląc,
rozmyślać o niczym niż w nicość gnać w szeregu
i w klimatyzowaną zonę wchodzić przez druty upału,
by przy dźwiękach łagodnych strażniczych chorałów
ćwiczyć skoczne wariacje (opus pierwsze „Uległość”).
Lepsze pobliskie wzgórze, lepsze za wzgórze spojrzenie –
wędrówka, która przydaje oczom zieleni. Ta plama
dawała życie okolicy, tak niezmiennie
żyznej, trwałej. Geolog w głąb ziemi wdarłby się uczenie,
lecz było w tym coś z wieczności po prostu. W swych planach
mieliśmy kilka jeszcze godzin jazdy. Kierownica
paliła czarnym gumowym ogniem dłonie, na skórze
zostawiając ciemniejące lepkie smugi. Ulica
nikła w mrocznym podołku wiaduktu dla zabicia
czasu bardziej niż z potrzeby. Przy wtórze
śpiewu ostatniego z ptaków (tu w roli żandarma
popołudni) unosił nas nasz korab w przyjemną
zieloność wzgórza i dalej: za motel, sklep, choć na darmo
pewnie była ta ucieczka, gdy będąc jednak pokonaną armią,
za zwycięstwo braliśmy każdą możliwość rozejmu.
poniedziałek, 3 czerwca 2024
Za wzgórze i dalej
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz