czwartek, 16 stycznia 2020
*** (Gdy siedzę na werandzie, szkieł gra...)
Gdy siedzę na werandzie, szkieł gra o dwa paznokcie
mija moją źrenicę i niknie w półcieniach,
bosą nogą okręgi kreślę, dopóki nie dotknie
dużym palcem kominów w dali jak sensu istnienia.
Myśl ożywiam tytoniem. Papieros się spala,
za nic mając histerię, by na ziemi żyć wiecznie.
Stygnie na dnie filiżanki czarny smutek; skala
chmur się zaś rozszerza: wyraźnie i zbytecznie.
Ciepły wiatr ściera półmrok z gór na horyzoncie
i wciska go w podcienia na rynku. Tu grzebień
szkieletu ryby płynie w kocim pysku; rwą się
na łańcuchach psie głosy bez skóry i żeber.
Idzie grać z termometrem na kasę w niewiadome,
mieszkańcy się zajmują głównie wyjeżdżaniem,
choć gdyby nam darować Pizę, Arno i Sodomę,
moglibyśmy tu od biedy udawać Toskanię.
Gdy siedzę na werandzie, próbuję z aluminium
stworzyć coś na kształt wróżby, prasując je w dłoni:
jeśli kropla, jak prawda, na końcu wypłynie,
coś się zdarzy. Dłoń dziecka zrywa z gruszy wrony.
Dachy domów topnieją. Skrzypi wiatru hebel,
strugając prostopadłe do wzgórz światła bryły.
Pokutujesz tu, nim zgrzeszysz; wódka pachnie chlebem
i wszystkie twe uczynki są w czasie niebyłym.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz