środa, 8 stycznia 2020
Apendyks
Nie ma co, wszyscyśmy tak jak ty chcieli
umieć pić. Mocno, bez zbędnego
marudzenia. Z wprawą. Nalewać i przechylać kielich
za kielichem. A potem wstać, bez
pośpiechu dosunąć krzesło, przemyć twarz
nad szarą umywalką w podwórzu i wyjść
ku światłu. Ku większej jasności. Dziś
budzi się gniew, że na pewne
rzeczy jesteśmy jednak za starzy.
Że za kolejnym murem nie będzie już nic
innego niż po tej czy tamtej przeprawie,
i co nie mogło się stać, już się nie wydarzy.
Cóż, tworzyłem, tworzyliśmy twoją
postać bardziej niż ty sam siebie.
Nie istniałbyś, tak naprawdę powołany
do życia przez nas dla nas samych.
No i ten szyk! Szyk... Słuchaj! Tamtego
popołudnia... Mróz ciął dzień na połowy.
I zanim się spostrzegą
tamci, twój płaszcz, z nędznego flauszu, czarny
odbija się od ramion i ziemi! Zagarnął
jednym ruchem wszystko: krzyki, starą, pokrętną ulicę
w siwiznach, rzeki górskiej poszerzony przeciek
i most nad nią, gładzący drobne fale cieniem
szerokim jak dłoń murarza. I jeszcze
tę, co pięła się w górę, ścieżkę kamienną,
która wiodła pragnących napić się mężczyzn
do miasta. Dzień w każdym razie już inną
obracał w palcach monetę. Mróz zniknął,
rozpuścił się w płaszczu. Każdego dnia spakowany,
gotowy, z głową zadartą, patrzyłeś
jak lecą samoloty. Amerykany,
mówiłeś. I każdej wiosny, w jej pierwszy
dzień, wchodziłeś w mętną
od gliny wodę, jakbyś
powtarzał chrzest.
Dzisiaj, po tylu dniach, co zeszły na zajęciach
mniej lub bardziej złudnych
i co tu wiele mówić – dość nikczemnych, jeśli
wziąć pod uwagę ich przydatność, pieśni
można napisać wiele, lecz ten wiersz niech toastem
będzie na twoją cześć – ty, który zniknąłeś
z tak wielu opowieści. A przecież byłeś miastem
tamtym i mną, i każdym po kolei
z nas. Być może nie istniałeś, wszak
nie ma bytów tak mnogich.
Jak to mówiłeś? Idź wspak.
Nie znajdziesz lepszej drogi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz