na wszystkie dotychczasowe starania. Bezowocne,
jeśli pod uwagę brać pożądany końcowy stan.
Tak sądzę (to znaczy sądzi moje mocne liryczne „ja”).
Na ścianie pocztówka z wyprawy jakże szczęsnej (bośmy
w ogóle wrócili). Przypięta pinezkami mapa starej Bośni.
Niżej Aleksandria, co tyle duszy z nas wydarła,
by dziś na mieliźnie utknąć jak gwiazda polarna
złapana w sieć sinych beży przez Lexicon Meyers
pod datą tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć:
kosmos, rzekłbym, dziwnego wieku, który tyle krwi
utoczył z mnogiej liczby lirycznego „my”.
Później zresztą bywało nie gorzej, jeśli o to chodzi.
Lista łajdactw wydłuża się, zasługując na podziw.
W tapetę ostatnie ze słońc wbija wzrok, by opowieść
oczyścić z faktury kurzu i podkreślić, bowiem
coś w końcu trzeba ocalić i podnieść nad marność.
Bledną litery plakatu z napisem „Solidarność”
we wnykach szpilek, z których, jak z liter, kapie chłodna rdza;
im bardziej los ślepnie, tym lepiej widzi me liryczne „ja”.
Obok Wenecja się mizdrzy lazurem do sprzedawcy kasztanów,
co w Rzymie wiąże końce kontynentów; tam, gdzie nas posłano,
zawsze dopada wędrowca oszust sen; pokusa, by zaistnieć
w rzeczywistości innej i rozmytej. Nienawistnie
patrzę, jak czas blaknie z wolna, przypięty do ściany,
co właściwie pozwalałoby mówić o nim: zatrzymany,
gdyby nie to, że w lustrze fotografii jednak zmienia się twarz
z zapałem nocnej straży, co wieczorną ma zluzować straż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz