Powroty do tamtych dni,
kiedy wyruszały statki
z portów zarosłych pokrzywą, bzami,
statki o papierowych burtach
płynące w świat, który był jedynie
jednym z wielu światów.
Pamiętam tę mapę:
obłość kontynentów
zawisłych nad granatem
niby nad przepaścią.
I na nich ludzie z baśni,
mający nas za nic,
bo byliśmy realni,
z krwią, pigmentem, kością.
Te ich wojny, intrygi,
łzy palące miasta.
Wiele z tego wzięliśmy
i nieśliśmy z dumą.
Lecz była tu też tęsknota
za czymś doskonałym.
Lśnił biały zawój brzegu,
a szlak rozmarynu
schodził zakosami w dół,
tam gdzie gwar tawerny,
zastawione stoły.
I gdzie wciąż pojedynki
śpiewacze przy wtórze
śmiechów, brzęku szklanic.
To było wieczne lato,
ciepły wiatr,
rozwieszona, by schła, sieć pejzażu.
W nim to ciche życzenie,
którym pozdrawialiśmy się,
zrazu dyskretnie, nieśmiało,
potem otwarcie, choć z goryczą,
jak dumni spiskowcy
odarci ze swego sekretu,
wydani na stracenie,
pogodzeni ze swoją
nieuchronną przegraną.
wtorek, 9 grudnia 2025
I żeby było wieczne lato
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz