*
Opowiedz mi biel. Nie wiedziałbym, jak zacząć. Czy
te wszystkie drogi zdążyły już zamarznąć?
*
Nikt tu nie zamierza nakręcać budzika
(w zimie to czynność pozbawiona sensu).
Pająki śpią.
Wszyscy myślą tylko o guzikach:
przyczynie gry i jawy. Między nimi przęsło,
nakreślone tu jeszcze za przyczyną babki
nieznanej nikomu z żywych – to familia wschodnia –
stanowi swoje prawa. (Gdy sięgniesz do szafki,
namacasz płomyk roślin najdziwniejszych odmian
spiętych ze swym cieniem ideą agrafki).
Śpimy więc. Magiczne strzepnięcie poduszki
ze śniedzi czasu zwyczajnie nazywanej kurzem.
Dom opuszczamy z wolna. Nad drewnianym łóżkiem
portret dziadka z wąsem wzniesionym ku górze
jak drogowskaz. Herbatę wypijamy duszkiem,
parząc wargi i język, który dzisiaj milczy
(w zimie tylko milczenie miewa rację bytu).
Nakryty stół
wabiący karafką; i tak tajemniczy,
że nie wstaje od niego dziś nikt oprócz świtu.
*
Najpierw wszystko zastygło i ucichł wiatr. Jak
rana. I jak oddech. Ucichła śpiewna mowa jabłoni. I dopiero wtedy zrobiło się
ciemno, jakby czarne błoto z drogi przy rzece nagła fala wyrzuciła w górę.
Świat stał się mniejszy. Ręce zaczęły grabieć. Szorstka skóra zdzierała z nieba
całą szarość.
Wbiegnij tam za mną! Nogi ślizgają się na
oblodzonej ścieżce. Trzeba uważać, żeby nie trafić stopą na cegłówkę z
rozbitego muru, który ciągnie się wzdłuż ulicy i ginie w rzece. Drzewa blisko
twarzy. Blisko rozpędzonych ciał. Ale nikt nie zwolni. Nawet ból nie jest
przeszkodą. Zresztą tu nie czuje się bólu.
A ona? Gdyby tu teraz była ona i powiedziała:
jestem dla ciebie? Tu? Tu. Na tym zimnie? Tak. Ma się rozumieć! Która?
Szeleszczą gazety. Ta. Zdjęcie jest niewyraźne. Nie. A ta? Pochylone głowy
zbliżają się do siebie. Mur pełznie wzdłuż ulicy i tonie w brunatnym nurcie.
Trzeba coś zrobić, żeby nie odpowiedzieć.
Pierwszy mróz wchodził między drzewa; trzeba było
pić szybko. Szarość posłodzona lepkim ciepłem. Nic nie smakuje na zimnie. Nawet
szczęście.
Ogród jest biały. Brama od podwórza…
I wtedy, gdy szarpał się w lodowatej wodzie, gdy
trzymałem go pod masywnym kłębem, usiłując wyciągnąć, widziałem w jego psich
oczach miłość i strach, i tę głupią wiarę, że to nie pod jego łapami załamał
się niespodziewanie lód. Nie pod jego łapami. Że to się nie dzieje. Uwolniony,
odratowany, biegł przed siebie, na oślep. Radość odebrała mu rozum.
Rany na bokach dłoni; od wody zmieszanej z wapnem.
Naciągnięte rękawy swetra ogrzewają piekący ból.
Nogi obute w trampki niecierpliwie wystukują rytm.
Idźcie, ofiara spełniona. Na zewnątrz jest zimniej, ale przynajmniej co chwila
zapala się zielone światło.
Dwie postacie w oknie patrzącym w równinę. Tam
zaczyna się biel.
Uderz płasko, szybko, celuj w łyżwę. On się wtedy
przewróci. Autobusy wyjeżdżają na bis; zdążymy. Pamiętaj: płasko. Pamiętaj: on
się wtedy przewróci!
Drzewo płakało pod ciosami. Oczyścić pień ze
śniegu. Zanim zaciągnie się łańcuch. Na trzy! Ciała opadają w śnieg. Oprawców i
ofiar. Kora ma słodki smak. Ale to nie sok, tylko krew z rozbitej wargi.
Papieros spala się wewnątrz, a bibułka nietknięta!
Przecież to niemożliwe. Wiesz, ile tam jest stopni? Tysiąc? Więc jak to
nietknięta... Wiem. A jednak.
Ze zmrożonej ziemi wystają jeszcze lonty. Jak z
jakiegoś gigantycznego ładunku. Wystarczy podpalić. Ale nikt nie podpala. Palce
w narciarkach bolą od kopnięć. Kieszenie pełne lontów. Wybuchają obłoki.
*
Biały jest twój ogród. Brama od podwórza
na straży zgubionej tkwi od wczoraj drogi.
Orzech suchy wolno z śniegów się wynurza:
pasterz z zapomnianej już dawno eklogi.
Teraz jeszcze sanna. Odejść od kominka,
spalić resztę listów, wyprząc myśli z cugli.
Życzy pani kawy? Dym w miejscu przecinka
podkreśla urok zdania i czar popołudni.
Drgnęły u sań dzwonki. Spłoszone gawrony
zastygły na sekundę w obiektywie oka.
Mróz wysuszał usta, nieco zawstydzony,
że obłapia panny. Dać wódkę czy tokaj?
Wspomnienie? Szaleństwo? Śledząc kadr po kadrze,
znajdziesz siebie samą pogrążoną w bieli.
Pan porucznik… Byłże? Śnieg obrazy zatrze
i skryje odpowiedź: Pagib na dueli…
*
A tam już stoi stary kolejowy wóz i można wejść,
usiąść i na grube skarpety wciągnąć grube relaxy, i za chwilę będzie
ciepło, i znów można będzie iść, czerwień rozlewa się nad wzgórzami, noc
rozgarnie za chwilę żar lasu, a potem świat zapadnie się wraz z nami, naszym
świszczącym oddechem i hibernowanymi słowami sprzed stu, dwustu, trzystu lat.
Czy wiesz, że śniłeś mi się na biało? To dobry
sen? Tak. W bieli. A teraz? Nie. Widzę normalnie. Dobrze. Jutro zadzwonię, żeby
cię obudzić.
Więc wziął te swoje gumofilce i poutykał gazetami,
a potem poszedł wzdłuż strumienia, choć tam nie było gdzie iść, i zniknął na
tydzień, bo co jak co, ale zniknąć akurat było gdzie, ale nikt go nie szukał, a
nawet pewnie nikt o nim nie myślał, a on nie myślał o niczym i o nikim, na
pewno już nie o sobie, bo nie dla siebie przecież szedł, miejscami na
czworakach, po śniegu tak głębokim, że przenikał go całego, wciągał w swoje
białe wnętrzności, trawił i wyrzucał w lodowatą wodę, która mieszała się z jego
potem i stawała jego krwią. Chyba nic nie jadł, przez ten cały czas nic nie
jadł, nic prócz śniegu, ale wrócił, bo nawet ucieczka się kończy, ta biel go
jednak nie przyjęła, wypluła, przegryzionego, zgarbionego, dawno to było, a
jakby dziś, ale dziś nie ma już takich zim. Więc dawno.
Gruby gawron, szwabski kucharz, kąpie się w dymie.
Co dorzucą do pieców, spada w śnieg, lżejsze. On nie chce tego docenić. Jego
pióra lśnią. Bije dziobem w niebo.
Miało być czysto, a nie jest, tylko chlapa, nawet
w sadzie źle, przy drodze Matka Boska zarzuca niebieski płaszcz na gipsowe
ramiona, boimy się, że będzie jej zimno, jak wszystkim prawdziwym emigrantom.
Niech będzie pochwalona zła zima, choć auto nie
pali, niech będzie pochwalona, ale za to grzbietem wzgórza idą droby, zataczają
się, a mimo to idą dostojnie, ze śmiercią białą pod rękę, zejdą, zmacają nogą
asfalt, odjadą. Gorzej, gdy deszcz.
Zając... Skok, odbicie i znów! Skok! Zanim dopadną
go psy... Z siatki opada śnieg – za każdym razem, gdy ciepłe życie obite
strachem jak futrem, uderza w drucianą pułapkę. Zanim dopadną go psy...
Plątaniną korytarzy, klatek schodowych i piwnic; z
kotłowni bije zapach miału, spalenizny i starych sienników. Teraz w bok, a
przez prostokątne okienko zleżały śnieg dopada nas stąpających po chropawym
betonie. W komórce trzymają pomarańcze, których my nie widzimy. Dom dziecka,
dwór dziecka, świat dziecka. Ale nikogo tu nie ma.
Tak jest lepiej; nie przyjmować tego wszystkiego,
co się wydarzyło, żyć w wiecznym udawaniu. Herbaciany pokój syci się chłodem.
Jeszcze jeżdżą pociągi. Jeden Piter potrafi tak gwizdać jak lokomotywa, ale
dziś pewnie się tego wstydzi. Wstydzi się tego, co robił najlepiej na świecie.
Nie on jeden.
Uschnięty orzech wywalcza sobie miejsce w białym
pobojowisku. Wynurza się jak ogromna postać. Samotna. Symbol wiecznej
pojedynczości.
Sople wspierają mdlejące domy. Niektórzy z tych
drewnianych starców zawracają ku śnieżycy, ku wojnie – tamtej, jeszcze innej,
wcześniejszej i dawniejszej – i idą o lodowych laskach w stronę dworców,
kościołów, dworów. Przez mróz. Powtórzyć rytuał. Procesja zbliża się do lasu,
zawraca, zrobi jeszcze jedno okrążenie i domy wrócą na swoje miejsce.
Niesyta jest biel! Zabiera ciepły kolor drzewa na
schodach, wypala kawał strychu. Ale nie jest barwą nienawiści!
Ponoć tam idą podziemne tunele het za park! Wejdź
tam, przez oblodzone okno, jeśli masz odwagę! Masz mało czasu, dzień jest
krótki. Wielka tajemnica. Tu biel, tam czerń. Jeśli masz odwagę!
Nie mam jej aż tyle. Wcieram śnieg w twarz. Jest zlodowaciały i przejął zapach
gnijącej trawy. Spodnie zupełnie przemokły na kolanach. Ale klęcząc, mogę
dotknąć rękami słońca. Parzy. Znowu mam poranione dłonie. Choć pociągi nie
jeżdżą tu od lat, wyraźnie słyszę jęk lokomotywy. Słońce wylewa mi na
odsłonięty kark ledwo wyczuwalną strużkę światła.
*
Dzień zaokrąglony przez słońce
i pewność nadejścia
wieczoru. Nic
nie trwało tak długo. Przyjrzyj się
mojej twarzy. Przyjrzyj się twarzy
liścia. Śnieg, który się śnił,
nie stopniał. Przyjrzyj się sobie
schowanemu pod śniegiem.
*
Trudno było przebijać się przez
te wszystkie zaspy. Zupełnie jak
w jakiejś Glodeanu-Silistea. Biel sięgała
ud. Potem brzuchów i piersi. Zarastała oczy. W
skrzypie
starej łopaty chowały się wszystkie postradane
siły, jak w skowycie psa. Opowieści
topiły się w ustach niby śnieg. Więc
milczeliśmy. Tak było wygodniej, choć
wcale nie cieplej. Obszarpany w połowie
przez kopną pustkę fosy
leżał na boku siwy galloper. Z otworzonego
boku parowała senna
muzyka. Delikatny prolog, w końcu
nic takiego się nie stało. Potem
basetla. Za chwilę nadjechał
ciągnik. Chłopy! krzyknął ten, który
jechał na podnośniku, z tyłu, na ugiętych
nogach. Zapinać!
Zapinać. Odjazd.
W końcu nic takiego się nie stało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz