środa, 30 października 2024

Obrazki z balu

 
Cieszmy się, moi drodzy nowego roku wschodem!
Zegary skrupulatnie znowu liczą urobek.
Drgnęły wskazówki – i to jest radości powodem…
Whisky jak brudne światło skapuje na podłogę.
Cieszmy się. Uśmiech. Zdjęcie. Trzaskają fajerwerki.
Wariat na głównym placu łyk pociąga z manierki.
Skądś śpiew idzie… Czy słyszysz? Nakłoń ucha i zerknij:
filar mostu tnie kogut policji albo erki.

Iskry spod obcasów rysują wkrąg parkiety,
władze wyświetlają na rynku wiersz poety.
Choć widoczny jedynie z okna toalety,
cieszy wszystkich. A radość same ma zalety.
Pod gładką czernią fraka nie dostrzeżesz cery.
Gwar rozmów przy bufecie: o typie cholery,
cenach mieszkań, grze repry. Gdzieś spoza woliery
dłoń mera przypina jak kotylion ordery.

Dwudziesty czwarty przejdzie w piątkę, potem w szóstkę.
W sumie niewiele trzeba, by wypełnić pustkę:
cyfry są symbolami naszych pragnień. Plus ten,
że życie weźmiesz w ramy bez zbytecznych ustępstw.
Kapela gra gdzieś z Kings Road przebój, klnąc tantiemy.
Za oknem mrok wciąż gada, w inne noce niemy.
W tańcu łatwo jest mówić: „I tak przeminiemy”.
Tremor świtu. Kurtyna. (Opada bez tremy).






 

wtorek, 29 października 2024

Obwoźny sklep


Przez kilka lat jeździłem tędy, popatrz,
żeby zarabiać jakieś pieniądze.
Nie było tego wiele, ale zwróć uwagę,
że nie brakło niczego tobie ani siostrze.
Aż się skończyło, synu, tak w dziewięćdziesiątym
bodaj ósmym, potem
powstał tutaj, za tamą, market i nie było sensu
wyprowadzać z błotnistej
zajezdni za kwartałem hurtowni tego cyrku
na kółkach. Ano, obwoźny
handel miał swe wielkie chwile;
wjeżdżaliśmy w góry, latem piękne, zimą
znacznie mniej łaskawe, ale taka u nas
zawsze była zima.
Przestało być potrzebne to, co robiliśmy.
Tak się zdarza często, nie o żal tu idzie.
Zresztą zawsze mogę wskazać na swe dłonie:
ciężkie, spracowane, a to jednak coś znaczy.
Dziś, kiedy czasem słyszę przeciągły dźwięk klaksonu,
wybiegam z pośpiesznie
narzuconą na ramiona
kontraktową M65 i patrzę w wąskie
zaciśnięte usta ulicy
i wołam, wołam.




środa, 16 października 2024

Kopanie chrzanu

 
Zwykle, rzecz jasna,
przed Wielkanocą, kiedy
łąki oddawały swoją wilgoć, ale
także kiedy indziej, sierpniem,
gdy szklane słoje czekały
na południowym oknie.

Samotnie lub w kilku,
ale z jedną łopatą,
ustawieni w karnej kolejce,
wyczekujący.

Kopaliśmy chrzan,
przekonani o swej ważności,
może nawet niezastąpieni,
z rękami polepionymi
tłustą nadrzeczną gliną.

A kiedy nadchodziła zima,
szliśmy tam, gdzie
ziemia nie zdążyła się
jeszcze zasklepić,
i dotykaliśmy jej ran
z pewnym zakłopotaniem,
nieumiejętnie maskowaną
czułością winowajców. 







piątek, 4 października 2024

Itinerarium

 
Najlepiej jechać tam, gdy po sezonie
sennie bieleją między gałęziami
przerwy na przelot ptaka; kiedy chłonie
powietrze pustkę i całymi dniami
usycha deptak łączący nabrzeże
z umownym centrum. Ni żywego ducha,
jeśli nie liczyć zjaw, tych których strzeże
lana dyskretnie w plastiki siwucha.
Więcej nikogo. Nawet światła gasną
wcześniej niż pójdzie spać mieszkańców siedmiu
i mrok przejmuje podwórza na własność,
co jasno mówi, że świat jest w przededniu
któregoś z końców. Na próżno trzeć skronie.
Mgła niby mokra pościel na spinaczach
lgnie do budynków tam, gdzie po sezonie
otwarcie ramion „niestety” oznacza.