wtorek, 24 września 2024

*** (Skarpa od przodu, tam gdzie…)


Skarpa od przodu, tam gdzie klin kąciny
wbijał się w linię rzeki, odsłaniając
spod zarośli zakole: cały ten przedziwny
świat, zbity jak skrzynia z desek opowieści. W maju

pierwsze moczenie nóg, wykopy
wody ponad żebra, w mgliste słońce,
by uwięzić cząstki ciepła w płynnym szkle, ten złoty
tygiel planet tak nagły i nagle niknący.

Rzeka powoli nikła także, ustępując
łozom i latom pośród szmeru skarg
wciąż wolniejszego nurtu. I każde na północ
spojrzenie domagało się zagryzienia warg. 








 

poniedziałek, 23 września 2024

*** (Cóż, mija wrzesień…)

 
Cóż, mija wrzesień. Coś, co nie powinno
dziwić, napawa smutkiem pozbawionym
logiki; w końcu nie wystarczy skinąć,
by czas nagle zatrzymał się w niedozwolonym,
ale wygodnym miejscu. I za chwilę
ręka dotknie poręczy, a na stopnie
noga wejdzie z ciężarem ciała, tyłem
wsuniesz się na korytarz pociągu. Pochopnie

zerkniesz raz jeszcze za siebie, znów przez syk
drzwi zamykanych i gdzieś ponad głowy
ludzi śpieszących peronem (ten przesyt
nagromadzonych szczegółów!). Innymi słowy
poddasz się temu, co mija. Naprędce
sklecona myśl tak jak nitka chirurga
zszywa przeciętą jedność, w tym zamęcie
może leczyć, ale zbyt jest krótką ta ulga,

by w niej pokładać nadzieję terapii.
Skrzypi skaj siedzeń, gdy przesuwasz ciało
niezgodnie z ruchem kół i znowu trapi
cię to, co się w świecie tym dotąd nie odstało.
Wagonów szczęk, gdy pociąg nagle zwalnia
przed stacją; słońca czerwień znów oliwi
mechanizm scen plus liczne didaskalia:
zbiór gestów, ksiąg i snów, któreśmy zgromadzili. 







czwartek, 19 września 2024

Na powrót (Przystaniesz, chyląc głowę…)

 
Przystaniesz, chyląc głowę. Może zalśni
jedno z tutejszych słońc, które przecież znałeś
jako odbicie lustrzane przepaści:
powtarzalne i przez to tak bardzo nietrwałe.

Ujrzysz zaszłe zmiany, dotkniesz żłobień ziemi
jak twarzy, pisząc swój alfabet. Z sieni
nocy dobiegnie chłód i jego szkliste
dłonie jak przystało na zimnego służbistę
obszukają cię wprawnie tak jak każdy z cieni.

Pewnych rzeczy nie było tu niegdyś. I jeszcze
tamtego również nie. I tego. Złowieszcze
zarysy starych na horyzoncie bloków kreślą
miast przyszłości jakąś zakazaną przeszłość,
co kłóci się z rytmem, a także porządkiem
ustanowionym przez zwykłe pragnienia,
że lepiej po swojej stronie mieć tę prządkę
losu, jeśli chce się coś w osnowie zmieniać.

Świat obudzony za chwilę pogrąży się znowu
w niedbałym śnie. A wtedy wyruszą na połów
drapieżcy, którzy za dnia wyrzekłszy się jawy,
nocą bez ceremonii przechodzą do sprawy
z obojętnością godną każdego z żywiołów.

Pomimo zmian ten sam krzyk cietrzewia
bezbronny rozcina tę przestrzeń na zony:
jedną, gdzie pod tłuszczem są kości i trzewia,
drugą, gdzie w ofierze sam masz być złożony. 







wtorek, 10 września 2024

Mirt

 
Posłano nas, starców,
po mirt przed komunią.

Najpierw gościńcem,
potem w bok, polną drogą
pod wzgórze porośnięte grobami.

Zwinne palce matek
dzieliły później gałązkę na części; z każdej
formowały wpinkę
do białego jak nasze włosy garnituru.

Dobrze to wyglądało:
zieleń mirtu, biała marynarka,
miękka biel
przesuwających się cicho obłoków.
I szarość w miejscach,
gdzie nikt nie spodziewał się szarości.

Nam, starcom, bielały brody
i marzły stopy.
Jordan płynący na północ
miał powolny, straszny nurt.

Wpatrywaliśmy się w niego
podczas leniwych
słonecznych dziesięcioleci.

Potem już tylko młodnieliśmy.