poniedziałek, 31 maja 2021

Czwarty temat z Kawafisa


                                                                        Basi Marek 

 
Na jasne patrzę ściany bliskich domów,
na kurz uliczek, którymi tylekroć
chodziłem – sam, z przyjaciółmi, na powrót
sam. Echo głosów – co na zawołanie
otwiera okna jak karty w albumie –
pełne pejzaży odeszłych i ludzi,
spraw zarzuconych, umarłych, wzgardzonych.
Garnitur z kortu, laseczka, kapelusz
na drzwiach otwartych zawieszony czeka;
wszystko gotowe. I bilet Kompanii
Morskiej z żaglowcem zbladłym, także książka
płóciennym grzbietem oparta o ścianę.
Tak, jestem gotów. Czemu więc nie ruszam,
patrząc bez uczuć na miejsca, co miały
tyle mnie w sobie, ile ja z nich niosłem
poprzez widmowe podwórza i schody.
Daleko dzisiaj do miejsc dla mnie bliskich.
Tylem przetracił czasu i tkliwości
dla nich, że żywot skarmiłbym niejeden.
Czas mi wyruszyć, inne znaleźć piękno,
miasto jaśniejsze, żyźniejszą dolinę!
I wtedy stukot pociągu odległy
to mówi, czegom nie śmiał wypowiedzieć:
że taka sama jest rzeka utraty,
ten sam trwonienia deszcz rozsiewa krople
w glinę czerwoną, piach od słońca suchy,
w tym albo w tamtym, innym jeszcze miejscu.
Płomyk nasączył życiem raz ostatni
blady żaglowiec na morskim bilecie,
pchając go lekko w falujący popiół;
wdziałem kapelusz, po skrzypiących schodach
wyszedłem w ranek; przekwitły magnolie,
powietrze drżało, ruszane skrzydłami
drozdów. Samotnie szedłem białym miastem:
moim, straconym, zyskanym na zawsze. 






 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz