Zatrzymuje się o krok lub bliżej
od drzwi, czeka jeszcze chwilę, zanim
zrozumie, że jest sam i sam
musi podjąć najprostsze decyzje:
zapukać, nacisnąć klamkę, wejść, powiedzieć
cokolwiek w stylu: „Miło mi, proszę pani”;
potem przysiądzie na krześle z dermą
i do rąk wziąwszy dwubarwną gazetę
sprzed wielu, wielu dni, będzie nadaremno
szukać prognoz dzisiejszej pogody
i – na wypadek gdyby leczyć przyszło mu artretyzm –
jakichś dobrych adresów stosownych doktorów.
Tak czy owak znajdą się powody,
by milczeć. Cisza ma nienagłaśniane szerzej zalety,
dzwoni w domu i w uszach zamiast wygasłego telefonu.
A on właśnie spękaną dłonią, zawstydzony,
przegładza włosy, które
pod kapeluszem straciły z trudem uzyskaną formę:
ten za pomocą past fryzjerskich wykształcony
zapis miękkich nut w partyturze
tak wielu lat – szorstkich i gorzkich, chociaż granych forte.
Patrzy na plakaty, wybuchy reklam – obiecują tyle
wspaniałości i spełnienie marzeń,
że są jak kartki na rodzinne święta.
Nie nadąża za nimi; zostawiają w tyle
całą jego dziwaczną postać: ta pomięta
dziś, niegdyś przecież wytworna koszula,
płaszcz kupiony w sklepie na głównej ulicy, by pod nim
skryć wspomnienie przegranych miłości lub partii belotki,
wycieczkę łódką na drugą
stronę jeziora z nią. Dotyk
wiatru na czole, gdy był jeszcze skłonny
jednako znosić niechęć, krytykę i podziw,
chociaż dziś, dziś przysiągłby,
że można było pewnie rozgrywać to lepiej.
I uchylają się drzwi, i on
z duszą na ramieniu wchodzi,
usłyszawszy „proszę”, które naraz wydaje mu się,
tak – jest tego już pewien – melodyjne i ciepłe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz