poniedziałek, 23 czerwca 2025

Tálanton

 
Otrzymywałem, jak ktoś,
komu darowana jest
druga i kolejna szansa.

Ale nie myślałem o tym,
a przynajmniej nie w taki sposób.

Mijały dni bezmyślne, ciemne.

Te wszystkie nazwy kruszców,
bywało, trudne do spamiętania.
Przymioty najwyższej próby,
cnoty zakrywające moje ubóstwo.

Ukrywane
w lęku przed ich doskonałością.

Czasem ręce, przyznaję,
miałem zdrapane do krwi
od przerzucania
ostrych gruzeł
lub rozbitych cegieł,
byle nie widzieć.

Ale to rzadko.
Częściej było inaczej.

Koparka zagłębiała lemiesz
i zasypywała skarb,
do którego trafić nie sposób,
bo dookolne
stawało się pustynią.

Patrzyłem, ja i wielu, bezradny.
Bo i co miałem zrobić?

Witki, którymi znaczyłem miejsca,
usychały każdego wieczora.

A co zrobić,
gdy przyjdzie
zdać rachunek?

Co powiedzieć? Jak wytłumaczyć?
Jakim usprawiedliwić się krzykiem?
Na jakiej oprzeć się
lasce zawstydzonego milczenia? 







środa, 11 czerwca 2025

Wieczory II

 
Rozmaitość wieczorów; każdy niepodobny
do byłych i tych przyszłych, nowy i osobny

I osobnej wart pieśni, i w innym języku,
który ludzi i duchów uwagę by przykuł

Który wybrzmiałby z mocą i w pełni po latach,
języku bliskim sobie, dalekim od świata

Wieczory rozmaite! Wprzęgnięte w zimowy
bieg sań gdzieś w górze rzeki lub w letnie połowy

z pokładu smolnej tratwy. Wieczory jesienią,
które swą moc straciwszy, niczego nie zmienią

poza liści kolorem, światłem chropowatym
i wyblakłym jak zdjęcie. Wieczory na straty

spisywane zbyt letnim piórem i bez racji,
wieczory z gór schodzące od wschodniej Słowacji

Wieczory, które zbiegły na „módl się i pracuj”,
wieczory przydymione gdzieś w skrzyńskim pałacu

Słońce dłużej i dłużej za biel brzóz się chowa
i z kocich łbów swych wróży chwiejna Kolejowa

I nigdy się te wróżby sprawdzić jej nie miały
wśród wzgórz, gdzie z manlicherów jeszcze słychać strzały

Wolno słońce zachodzi, niegasnąca rana…
Błyska w rzece wieczornej szczupak, pstrąg i brzana

I kominów dalekie kołyszą się światła,
i niknie w nurcie nocy smołowana tratwa 







czwartek, 15 maja 2025

Oracze

 
To, co schowane,
przyszło im odkrywać.

Podnosić tłustą ziemię,
krzesać iskry o wilgotne głazy.

Ale to przypadek,
że orzą ziemię, nie niebo.
Tego samego słońca
szukają bowiem,
zgarbieni.

Wykopane złoto
wcierają w skórę.

Noc ich ku domom prowadzi;
właśnie rodzą się ci,
co patrzą na nich
z nadzieją. 







wtorek, 6 maja 2025

Rozjechali się, rozeszli

 
Rozjechali się, rozeszli:
na Śląsk, do niskich domków
nad jeziorem Michigan.

W kraciastych koszulach,
w niedzielę pod krawatem,
pachnący łąką,
w ubogich sutannach.

Łowią ryby, modlą się nad nimi,
wypuszczają z rąk.

Każdy jest nawiedzony: w słuchawkach
przedwojennych telefonów
słyszą głosy.

Całują się, kaleczą
o szorstkie policzki jak o słowa.
Obrzucają kolorowymi pocztówkami,
by nie było gorzko.

Nic ich nie zatrzyma
na drodze do wieczności. 







czwartek, 17 kwietnia 2025

Szczęśliwi, syci

 
Zapewniono nam szczęśliwe trwanie i wieczystą miłość,
prawo, odpoczynek po smutku albo ciężkiej pracy na roli,
w fabryce pachnącej lnem, sierścią; nie można wiele mówić, gdy jest się
wyznawcą zmęczenia.

Milczymy, patrząc bezmyślnie na stare mury, ściany
spichrzy i kościołów. Odczuwamy przyjemność ciała i tyle
nam wystarcza. Nie należy chcieć wiele, oto pierwszy warunek
poczciwego żywota.

Teraz oni, nasi sprawiedliwi i dobrzy sędziowie,
mówią w naszym imieniu i naszym głosem, a jednak
mówią w martwym języku. Lecz my jesteśmy wiecznie
młodzi i spokojni. Za doprawdy niewielką cenę

uzyskaliśmy dostęp do świata, do którego nie mieli
dostępu nasi ojcowie z sadzą wtartą w poranione ręce.
Teraz jesteśmy od nich lepsi, lepsi od siebie samych
z ubiegłego wieku obsianego ziarnem popiołu.

Przystrojeni w wielobarwne kokardy, szczęśliwi i syci,
zanurzamy wypielęgnowane dłonie w wodzie; jest ona jak płynne złoto.
To złoto układa nam się w gardle, to złoto bulgoce w żołądkach.
Nasze szklane spojrzenia chwalą blaskiem dotknięcie ciemności.

Teraz możemy znieść wiele, nie czujemy bólu ani upokorzeń;
w końcu co jest złego w uczciwym, solidnym akcie przytakiwania.
Nasze wykwalifikowane umysły chętnie pozbyły się pytań,
przemierzamy z uśmiechem gorącą pustynię wstydu.

Pozbywszy się ze wzgardą religii ojców, nasyciliśmy się nową;
w pędy snów wbiliśmy oszczepy – oto bezkrwawe zwycięstwo.
Nasi dobrotliwi sędziowie pilnują teraz obrządków,
stoją na straży chybotliwych fresków nowego rytuału.

Od czasu do czasu ktoś się wybudza, powraca z naszego raju,
mówi, że nasi aniołowie wcale nie mają skrzydeł, świętym brak aureoli,
ale kto by tam wierzył, kto by wierzył
w te pełne zawiści pomówienia szaleńców.

W oczach powracających odbija się ognisty miecz,
więc być może zostali wygnani, być może zostali osądzeni.
Wypędzamy ich z naszego kręgu, naznaczamy,
zamykamy swe uszy jak klatki. Sędziowie gładzą nas po policzkach.

Nasi ojcowie z sadzą na zniszczonych dłoniach
patrzą na nas, powiększonych o układną wskazówkę cienia.
Nasi dobrzy sędziowie skazują ich po raz kolejny
na brak nadziei, na rozpacz, na patrzenie na swoje dzieci.
 







piątek, 11 kwietnia 2025

Opowieści zimowe. Czwarta strona notesu

 
Słońce tu inne; każdą bowiem z bardziej powabnych sylwetek
powieloną w szkle wystaw oświetla chętniej, by chwilę
później przeskoczyć na smukłe palce, co tę ma zaletę,
że nie rani cię w sposób żaden bladych promieni wysiłek.

Piwo nie smakuje dobrze. Więc kawa. Plus wodnista brandy,
w której słońce, tonąc, zostawia resztki słodyczy zaciśnięte na dnie.
Biały ścieg łączy niskie fale; nici niewidocznie przędą
dłonie kute w kamieniach. I naciąg dnia słabnie.

Łódź, za słoną opłatą, wiezie cię teraz samym skrajem
czerni; szmer motoru rozlany oleistą plamą
podchodzi godzina po godzinie pod pałac Rady i nadaje
stosowne metrum trwającym w półmroku obradom.

Możesz, śpiąc, chodzić dalej. Twarz na zimnym murze
zostawia kontur, który się zamaże nim go schwycą oczy
płynących wysp pełnych błękitnych ogni i ludzi, którzy
tańczą, gdy wycisza się księżyc i blask nie skowyczy.

Nad martwą wodą wiek marynarki fellini poznają po prążkach
jak po słojach drzewa kelnerzy wśród cichego skrzypu
skórzanych podeszew. Brud nieba mewa z piór wytrząsa
i okno zamyka się jak zwykle na granicach bytu.




Wiosna. Epilog, ostatnia strona notesu

Ekran telefonu ożywa, karmiony cichymi słowami,
i drga w nim niebieski świetlik niby hibernowany Endymion
prężący dumnie tatuaż – mapę. Podczas gdy ty na pamięć
odczytujesz dotykiem litery jej imion. 







czwartek, 10 kwietnia 2025

Opowieści zimowe. Trzecia strona notesu


W prostokącie szklanego wycinka świata zanurza się głowa
ze stemplem dłoni; niewiele ponad to się tutaj chce zdarzyć i zdarza.
Lecz w dole – już tak. Obcasy stukają o deski mostu miarowo.
Pachnie kadzidło i mirra w złocie reflektorów przy odległych garażach.

Piramida z zepchniętych w zaułek puszek po piwie zatrzymuje na kilka
sekund wzrok: oto pomnik, który ludzkość wznosi
jednostkowym pragnieniom, zawsze zresztą im więcej niż przychylna.
Świat się wprawdzie zapętla, lecz wokół własnej osi.

Łamie się żółć pływających świateł i w tej samej chwili gęstnieje
przestrzeń między alfą a omegą, wiedzy o czym nieskory
nie wyniósł z geometrii uczeń, i teraz w ściśnięte istnienie
wpatrzony odczuwa lęk i duszność, dwie swego gmachu przypory.

Tłuką się dusze dzwonów w jednym ciele nocy; wyspę
w lewym rogu obrazu opuszcza łódź, którą przechyla śmiech oraz wyznań
żar tak wielki, że tli się czarny węgiel wody wokół; wszystko
inne natomiast dogasa. Chłód obsadza przystań.

Nierozważny ruch: herbata spływa ku brzegom stołu. Przedramię
ratować chce niesione osady pamięci; fotografia –
pełna kancer nadzieja pożółkłych twarzy – wilgnie; kraniec
to jedyna rzecz, która bez wątpienia zawsze się przytrafia.