wtorek, 9 grudnia 2025

Nie były to łatwe dni


Nie, to nie były łatwe dni, a zresztą
Wolno zmieniając się w tygodnie jakże
Przewidywalny tworzyły marsz – przeszłość
Była w zasięgu rąk: we śnie. Kto wskaże

Przyczynę, która przecież ukryta jest tam,
Gdzie ludzki nie sięga wzrok, nie drży żaden głos…
Nie chmur wszakże, lecz ziemi dotyka ten plan,
Gdzie lata w chłodnym świcie zmieniają się w los.

Bzy zginęły, ugięte w spadłych wczoraj śniegach,
Wody znikły pod lodem, zaciskając pętlę
Na długich, płaskich szyjach wśród pól. Trwało jednak
Coś, co niewysłowione. Zimne, obojętne.







 

I żeby było wieczne lato

 
Powroty do tamtych dni,
kiedy wyruszały statki
z portów zarosłych pokrzywą, bzami,
statki o papierowych burtach
płynące w świat, który był jedynie
jednym z wielu światów.

Pamiętam tę mapę:
obłość kontynentów
zawisłych nad granatem
niby nad przepaścią.
I na nich ludzie z baśni,
mający nas za nic,
bo byliśmy realni,
z krwią, pigmentem, kością.

Te ich wojny, intrygi,
łzy palące miasta.
Wiele z tego wzięliśmy
i nieśliśmy z dumą.

Lecz była tu też tęsknota
za czymś doskonałym.

Lśnił biały zawój brzegu,
a szlak rozmarynu
schodził zakosami w dół,
tam gdzie gwar tawerny,
zastawione stoły.
I gdzie wciąż pojedynki
śpiewacze przy wtórze
śmiechów, brzęku szklanic.

To było wieczne lato,
ciepły wiatr,
rozwieszona, by schła, sieć pejzażu.

W nim to ciche życzenie,
którym pozdrawialiśmy się,
zrazu dyskretnie, nieśmiało,
potem otwarcie, choć z goryczą,
jak dumni spiskowcy
odarci ze swego sekretu,
wydani na stracenie,
pogodzeni ze swoją
nieuchronną przegraną. 







czwartek, 27 listopada 2025

Zima. Antologia przypadków


*

Opowiedz mi biel. Nie wiedziałbym, jak zacząć. Czy te wszystkie drogi zdążyły już zamarznąć? 

*

Nikt tu nie zamierza nakręcać budzika
(w zimie to czynność pozbawiona sensu).
Pająki śpią.
Wszyscy myślą tylko o guzikach: 
przyczynie gry i jawy. Między nimi przęsło,    

nakreślone tu jeszcze za przyczyną babki
nieznanej nikomu z żywych – to familia wschodnia –  
stanowi swoje prawa. (Gdy sięgniesz do szafki,  
namacasz płomyk roślin najdziwniejszych odmian
spiętych ze swym cieniem ideą agrafki).

Śpimy więc. Magiczne strzepnięcie poduszki
ze śniedzi czasu zwyczajnie nazywanej kurzem.
Dom opuszczamy z wolna. Nad drewnianym łóżkiem
portret dziadka z wąsem wzniesionym ku górze
jak drogowskaz. Herbatę wypijamy duszkiem,  

parząc wargi i język, który dzisiaj milczy
(w zimie tylko milczenie miewa rację bytu).
Nakryty stół
wabiący karafką; i tak tajemniczy,
że nie wstaje od niego dziś nikt oprócz świtu.

*

Najpierw wszystko zastygło i ucichł wiatr. Jak rana. I jak oddech. Ucichła śpiewna mowa jabłoni. I dopiero wtedy zrobiło się ciemno, jakby czarne błoto z drogi przy rzece nagła fala wyrzuciła w górę. Świat stał się mniejszy. Ręce zaczęły grabieć. Szorstka skóra zdzierała z nieba całą szarość.

Wbiegnij tam za mną! Nogi ślizgają się na oblodzonej ścieżce. Trzeba uważać, żeby nie trafić stopą na cegłówkę z rozbitego muru, który ciągnie się wzdłuż ulicy i ginie w rzece. Drzewa blisko twarzy. Blisko rozpędzonych ciał. Ale nikt nie zwolni. Nawet ból nie jest przeszkodą. Zresztą tu nie czuje się bólu.

A ona? Gdyby tu teraz była ona i powiedziała: jestem dla ciebie? Tu? Tu. Na tym zimnie? Tak. Ma się rozumieć! Która? Szeleszczą gazety. Ta. Zdjęcie jest niewyraźne. Nie. A ta? Pochylone głowy zbliżają się do siebie. Mur pełznie wzdłuż ulicy i tonie w brunatnym nurcie. Trzeba coś zrobić, żeby nie odpowiedzieć.

Pierwszy mróz wchodził między drzewa; trzeba było pić szybko. Szarość posłodzona lepkim ciepłem. Nic nie smakuje na zimnie. Nawet szczęście.

Ogród jest biały. Brama od podwórza…

I wtedy, gdy szarpał się w lodowatej wodzie, gdy trzymałem go pod masywnym kłębem, usiłując wyciągnąć, widziałem w jego psich oczach miłość i strach, i tę głupią wiarę, że to nie pod jego łapami załamał się niespodziewanie lód. Nie pod jego łapami. Że to się nie dzieje. Uwolniony, odratowany, biegł przed siebie, na oślep. Radość odebrała mu rozum.

Rany na bokach dłoni; od wody zmieszanej z wapnem. Naciągnięte rękawy swetra ogrzewają piekący ból.

Nogi obute w trampki niecierpliwie wystukują rytm. Idźcie, ofiara spełniona. Na zewnątrz jest zimniej, ale przynajmniej co chwila zapala się zielone światło.

Dwie postacie w oknie patrzącym w równinę. Tam zaczyna się biel.

Uderz płasko, szybko, celuj w łyżwę. On się wtedy przewróci. Autobusy wyjeżdżają na bis; zdążymy. Pamiętaj: płasko. Pamiętaj: on się wtedy przewróci!

Drzewo płakało pod ciosami. Oczyścić pień ze śniegu. Zanim zaciągnie się łańcuch. Na trzy! Ciała opadają w śnieg. Oprawców i ofiar. Kora ma słodki smak. Ale to nie sok, tylko krew z rozbitej wargi.

Papieros spala się wewnątrz, a bibułka nietknięta! Przecież to niemożliwe. Wiesz, ile tam jest stopni? Tysiąc? Więc jak to nietknięta... Wiem. A jednak.

Ze zmrożonej ziemi wystają jeszcze lonty. Jak z jakiegoś gigantycznego ładunku. Wystarczy podpalić. Ale nikt nie podpala. Palce w narciarkach bolą od kopnięć. Kieszenie pełne lontów. Wybuchają obłoki.

*

Biały jest twój ogród. Brama od podwórza
na straży zgubionej tkwi od wczoraj drogi.
Orzech suchy wolno z śniegów się wynurza:
pasterz z zapomnianej już dawno eklogi.

Teraz jeszcze sanna. Odejść od kominka,
spalić resztę listów, wyprząc myśli z cugli.
Życzy pani kawy? Dym w miejscu przecinka
podkreśla urok zdania i czar popołudni.

Drgnęły u sań dzwonki. Spłoszone gawrony
zastygły na sekundę w obiektywie oka.
Mróz wysuszał usta, nieco zawstydzony,
że obłapia panny. Dać wódkę czy tokaj?

Wspomnienie? Szaleństwo? Śledząc kadr po kadrze,
znajdziesz siebie samą pogrążoną w bieli.
Pan porucznik… Byłże? Śnieg obrazy zatrze
i skryje odpowiedź: Pagib na dueli…

*

A tam już stoi stary kolejowy wóz i można wejść, usiąść i na grube skarpety wciągnąć grube relaxy, i za chwilę będzie ciepło, i znów można będzie iść, czerwień rozlewa się nad wzgórzami, noc rozgarnie za chwilę żar lasu, a potem świat zapadnie się wraz z nami, naszym świszczącym oddechem i hibernowanymi słowami sprzed stu, dwustu, trzystu lat.

Czy wiesz, że śniłeś mi się na biało? To dobry sen? Tak. W bieli. A teraz? Nie. Widzę normalnie. Dobrze. Jutro zadzwonię, żeby cię obudzić.

Więc wziął te swoje gumofilce i poutykał gazetami, a potem poszedł wzdłuż strumienia, choć tam nie było gdzie iść, i zniknął na tydzień, bo co jak co, ale zniknąć akurat było gdzie, ale nikt go nie szukał, a nawet pewnie nikt o nim nie myślał, a on nie myślał o niczym i o nikim, na pewno już nie o sobie, bo nie dla siebie przecież szedł, miejscami na czworakach, po śniegu tak głębokim, że przenikał go całego, wciągał w swoje białe wnętrzności, trawił i wyrzucał w lodowatą wodę, która mieszała się z jego potem i stawała jego krwią. Chyba nic nie jadł, przez ten cały czas nic nie jadł, nic prócz śniegu, ale wrócił, bo nawet ucieczka się kończy, ta biel go jednak nie przyjęła, wypluła, przegryzionego, zgarbionego, dawno to było, a jakby dziś, ale dziś nie ma już takich zim. Więc dawno.

Gruby gawron, szwabski kucharz, kąpie się w dymie. Co dorzucą do pieców, spada w śnieg, lżejsze. On nie chce tego docenić. Jego pióra lśnią. Bije dziobem w niebo.

Miało być czysto, a nie jest, tylko chlapa, nawet w sadzie źle, przy drodze Matka Boska zarzuca niebieski płaszcz na gipsowe ramiona, boimy się, że będzie jej zimno, jak wszystkim prawdziwym emigrantom.

Niech będzie pochwalona zła zima, choć auto nie pali, niech będzie pochwalona, ale za to grzbietem wzgórza idą droby, zataczają się, a mimo to idą dostojnie, ze śmiercią białą pod rękę, zejdą, zmacają nogą asfalt, odjadą. Gorzej, gdy deszcz.

Zając... Skok, odbicie i znów! Skok! Zanim dopadną go psy... Z siatki opada śnieg – za każdym razem, gdy ciepłe życie obite strachem jak futrem, uderza w drucianą pułapkę. Zanim dopadną go psy...

Plątaniną korytarzy, klatek schodowych i piwnic; z kotłowni bije zapach miału, spalenizny i starych sienników. Teraz w bok, a przez prostokątne okienko zleżały śnieg dopada nas stąpających po chropawym betonie. W komórce trzymają pomarańcze, których my nie widzimy. Dom dziecka, dwór dziecka, świat dziecka. Ale nikogo tu nie ma.

Tak jest lepiej; nie przyjmować tego wszystkiego, co się wydarzyło, żyć w wiecznym udawaniu. Herbaciany pokój syci się chłodem. Jeszcze jeżdżą pociągi. Jeden Piter potrafi tak gwizdać jak lokomotywa, ale dziś pewnie się tego wstydzi. Wstydzi się tego, co robił najlepiej na świecie. Nie on jeden.

Uschnięty orzech wywalcza sobie miejsce w białym pobojowisku. Wynurza się jak ogromna postać. Samotna. Symbol wiecznej pojedynczości.  

Sople wspierają mdlejące domy. Niektórzy z tych drewnianych starców zawracają ku śnieżycy, ku wojnie – tamtej, jeszcze innej, wcześniejszej i dawniejszej –  i idą o lodowych laskach w stronę dworców, kościołów, dworów. Przez mróz. Powtórzyć rytuał. Procesja zbliża się do lasu, zawraca, zrobi jeszcze jedno okrążenie i domy wrócą na swoje miejsce.

Niesyta jest biel! Zabiera ciepły kolor drzewa na schodach, wypala kawał strychu. Ale nie jest barwą nienawiści!

Ponoć tam idą podziemne tunele het za park! Wejdź tam, przez oblodzone okno, jeśli masz odwagę! Masz mało czasu, dzień jest krótki. Wielka tajemnica. Tu biel, tam czerń. Jeśli masz odwagę!

Nie mam jej aż tyle. Wcieram śnieg w twarz. Jest zlodowaciały i przejął zapach gnijącej trawy. Spodnie zupełnie przemokły na kolanach. Ale klęcząc, mogę dotknąć rękami słońca. Parzy. Znowu mam poranione dłonie. Choć pociągi nie jeżdżą tu od lat, wyraźnie słyszę jęk lokomotywy. Słońce wylewa mi na odsłonięty kark ledwo wyczuwalną strużkę światła.


*

Dzień zaokrąglony przez słońce
i pewność nadejścia
wieczoru. Nic
nie trwało tak długo. Przyjrzyj się
mojej twarzy. Przyjrzyj się twarzy
liścia. Śnieg, który się śnił,
nie stopniał. Przyjrzyj się sobie
schowanemu pod śniegiem.

*

Trudno było przebijać się przez
te wszystkie zaspy. Zupełnie jak
w jakiejś Glodeanu-Silistea. Biel sięgała
ud. Potem brzuchów i piersi. Zarastała oczy. W skrzypie
starej łopaty chowały się wszystkie postradane
siły, jak w skowycie psa. Opowieści
topiły się w ustach niby śnieg. Więc
milczeliśmy. Tak było wygodniej, choć
wcale nie cieplej. Obszarpany w połowie
przez kopną pustkę fosy
leżał na boku siwy galloper. Z otworzonego
boku parowała senna
muzyka. Delikatny prolog, w końcu
nic takiego się nie stało. Potem
basetla. Za chwilę nadjechał
ciągnik. Chłopy! ­krzyknął ten, który
jechał na podnośniku, z tyłu, na ugiętych
nogach. Zapinać!
Zapinać. Odjazd.

W końcu nic takiego się nie stało. 






 

poniedziałek, 3 listopada 2025

*** (Gdy moim ciałem…)


Gdy moim ciałem wstrząsał szloch


Gdy brała je w posiadanie myśl o rozkoszy, lecz nie sama


rozkosz Gdy piękno wypalało mi wzrok i ratunek był w tym co przyziemne


Gdy byłem dniem i godziną, a potem czerpałem z nicości


Gdy jadłem, piłem, oddychałem dawną, tamtą mową


Gdy stałem bosy, a ziemia była zimna jak srebro


Gdy wynosiłem kosze pełne buteleczek po amerykańskiej aspirynie


Gdy byłem witrażem i przechodziła przeze mnie zielona światłość


dnia Gdy pragnąłem, byłem pojony i znowu pragnąłem


W grzechu, w stanie łaski, w końcu, na początku


W którym królestwie żyłem najpełniej?


W którym oddechu? 









 

poniedziałek, 27 października 2025

Stare domy

 
Stoją twarzą w twarz, przedzielone
jedynie drogą,
pogrążone w ciemności
jak w nieprzerwanej trudnej rozmowie.

Drzwi zamknięte
jak księgi wieczyste.

I okna zatrzaśnięte
na świat.

Sznur domów, mrok,
dalekie światła autostrady.

Domy tworzą bramę.
Ta czarna smuga między nimi:
droga i przepaść.






wtorek, 7 października 2025

*** (Zobaczysz mgłę i wodę…)

 
Zobaczysz mgłę i wodę, i niewiele więcej.
Całą resztę wyobraź tu sobie naprędce:
zarys budowli, portyk, kształt czaszki przechodnia,
nawet siebie samego w allenowskich spodniach.

Kiedy już się to stanie, nie pytaj, dlaczego
pozbawiony widoków przegrałeś w przedbiegach:
ta, gdzie twój los spisany, spienionych fal księga
szeleści szaro w dole i stóp twoich sięga.

Neon trwa podwojony; wejście do hotelu
z wnętrzem, co jest odbiciem pustki w twym portfelu:
bez spojrzeń, kufrów, waliz, fedor z szerszym rondem –
tego, co choć niestałe, wciąż zwą stałym lądem.

Wody słodkie ni słone myśli nie wypiorą.
Idziesz więc, kopiąc pustą paczkę po marlboro
wzdłuż kanału. I miły, póki się nie sprzykrzy,
jest fakt ten, że dla kropel jesteś jedną z rykszy.

Cienie drzew tuż przy wodzie kołyszą się sennie;
cień nim zdąży rozkwitnąć, skuli się i zemnie.
Barka płynąca w górę węglem brzeg zakreśli,
tnąc gwasz mgły na granicy czarnych wód i pleśni.

Milczysz po to, by patrzeć. Stawiasz kołnierz płaszcza.
Pamięć dat się wyrzeka, lecz widok zawłaszcza.
Widzisz w dole nurt ciemny: rytm bijący w skronie –
aktor, który swą kwestię wygłasza na stronie.







piątek, 19 września 2025

Tu, gdzie cienisty ogród

 
Tu, gdzie cienisty ogród z łodzią białą
wplecioną w zieleń stawu płyną w mrok bezsennie.
Tu lub krok dalej w ten wiek. W łodzi białej
ciężar wieczoru. Nam czekać aż sen nie
przyjdzie i zalśni jawa barwiona na biało.

W niej zamknięty jest świat. Tę gromką jasność
zbierają oko i ręka, przyszłość albowiem,
jakby nigdy nic, nie jest sprawą jasną.
Choć wielokropkiem jest się w cudzysłowie,
co do pewnych wydarzeń należy mieć jasność.

Ogród przeszywa ptaka krzyk, a potem
znowu biel łodzi niby niepokój zakwita.
Kładąc na wadze „teraz – tu”, „tam – potem”,
gdy czas w sekundzie żegna się i wita,
cienisty ogród raju blask chowa na potem.