Wtedy was zobaczyłem,
drzewa pod śniegiem.
Wychodząc z podwórza
ciemnej kamienicy.
Wyszedłem, by odzyskać wzrok.
Byłyście jak dar.
Wyciągnąłem ręce przed siebie.
Mój dotyk nie był wam niemiłym.
Unosiłem was tak wysoko,
jak tylko mogłem sięgnąć.
Obłoki lśniły metalicznie.
Palce obejmowały coraz cieplejsze powietrze.
Dolnym traktem
jechały pojazdy: pług,
furmanka, małe śmieszne autko.
Ciężarówka
z klatkami na króliki
skręciła ku granicy.
Patrzyłyście na to,
drzewa pod śniegiem.
Z doskonałą obojętnością,
z zimnym uśmiechem,
choć bez wyższości.
I ja w tym wszystkim:
z waszym darem,
onieśmielony.
A jednak,
co musi tu zostać powiedziane,
powołany na nowo.
Bogusław Michalec
czwartek, 14 listopada 2024
Drzewa pod śniegiem
wtorek, 5 listopada 2024
Dom nad morzem
Na domu z kamienia fala
przesuwa ciężki cień
i zaraz robi się więcej miejsca
dla zmarłych i zaginionych.
W kamiennym lustrze tańczą
sprężyści, ogoleni.
Słońce skulone na ganku
zagryza cudze wargi.
Wiatr lekką ręką sypie w rany lądu sól,
głucha sofa drży, fotele chrome, kredens ślepy.
Rośnie bochen przeznaczenia
i trzepocze chorym skrzydłem pusta w środku mewa.
W kamiennym domu nad morzem
pająki szkicuję mapę
wiecznego odwrotu. Niewiele
im trzeba, by odejść stąd na zawsze.
Nić przeraźliwie srebrna
przyszywa morze do brzegu.
Zalepiamy oczy pajęczyną
i wtedy widzimy wyraźniej.
Dom z kamienia odsłania
nagie ramię, rozplata nocy ręce.
Oto łódki, chude, oszalałe
psy, płyną tam, gdzie najgłębiej.
środa, 30 października 2024
Obrazki z balu
Cieszmy się, moi drodzy nowego roku wschodem!
Zegary skrupulatnie znowu liczą urobek.
Drgnęły wskazówki – i to jest radości powodem…
Whisky jak brudne światło skapuje na podłogę.
Cieszmy się. Uśmiech. Zdjęcie. Trzaskają fajerwerki.
Wariat na głównym placu łyk pociąga z manierki.
Skądś śpiew idzie… Czy słyszysz? Nakłoń ucha i zerknij:
filar mostu tnie kogut policji albo erki.
Iskry spod obcasów rysują wkrąg parkiety,
władze wyświetlają na rynku wiersz poety.
Choć widoczny jedynie z okna toalety,
cieszy wszystkich. A radość same ma zalety.
Pod gładką czernią fraka nie dostrzeżesz cery.
Gwar rozmów przy bufecie: o typie cholery,
cenach mieszkań, grze repry. Gdzieś spoza woliery
dłoń mera przypina jak kotylion ordery.
Dwudziesty czwarty przejdzie w piątkę, potem w szóstkę.
W sumie niewiele trzeba, by wypełnić pustkę:
cyfry są symbolami naszych pragnień. Plus ten,
że życie weźmiesz w ramy bez zbytecznych ustępstw.
Kapela gra gdzieś z Kings Road przebój, klnąc tantiemy.
Za oknem mrok wciąż gada, w inne noce niemy.
W tańcu łatwo jest mówić: „I tak przeminiemy”.
Tremor świtu. Kurtyna. (Opada bez tremy).
wtorek, 29 października 2024
Obwoźny sklep
Przez kilka lat jeździłem tędy, popatrz,
żeby zarabiać jakieś pieniądze.
Nie było tego wiele, ale zwróć uwagę,
że nie brakło niczego tobie ani siostrze.
Aż się skończyło, synu, tak w dziewięćdziesiątym
bodaj ósmym, potem
powstał tutaj, za tamą, market i nie było sensu
wyprowadzać z błotnistej
zajezdni za kwartałem hurtowni tego cyrku
na kółkach. Ano, obwoźny
handel miał swe wielkie chwile;
wjeżdżaliśmy w góry, latem piękne, zimą
znacznie mniej łaskawe, ale taka u nas
zawsze była zima.
Przestało być potrzebne to, co robiliśmy.
Tak się zdarza często, nie o żal tu idzie.
Zresztą zawsze mogę wskazać na swe dłonie:
ciężkie, spracowane, a to jednak coś znaczy.
Dziś, kiedy czasem słyszę przeciągły dźwięk klaksonu,
wybiegam z pośpiesznie
narzuconą na ramiona
kontraktową M65 i patrzę w wąskie
zaciśnięte usta ulicy
i wołam, wołam.
środa, 16 października 2024
Kopanie chrzanu
Zwykle, rzecz jasna,
przed Wielkanocą, kiedy
łąki oddawały swoją wilgoć, ale
także kiedy indziej, sierpniem,
gdy szklane słoje czekały
na południowym oknie.
Samotnie lub w kilku,
ale z jedną łopatą,
ustawieni w karnej kolejce,
wyczekujący.
Kopaliśmy chrzan,
przekonani o swej ważności,
może nawet niezastąpieni,
z rękami polepionymi
tłustą nadrzeczną gliną.
A kiedy nadchodziła zima,
szliśmy tam, gdzie
ziemia nie zdążyła się
jeszcze zasklepić,
i dotykaliśmy jej ran
z pewnym zakłopotaniem,
nieumiejętnie maskowaną
czułością winowajców.
piątek, 4 października 2024
Itinerarium
Najlepiej jechać tam, gdy po sezonie
sennie bieleją między gałęziami
przerwy na przelot ptaka; kiedy chłonie
powietrze pustkę i całymi dniami
usycha deptak łączący nabrzeże
z umownym centrum. Ni żywego ducha,
jeśli nie liczyć zjaw, tych których strzeże
lana dyskretnie w plastiki siwucha.
Więcej nikogo. Nawet światła gasną
wcześniej niż pójdzie spać mieszkańców siedmiu
i mrok przejmuje podwórza na własność,
co jasno mówi, że świat jest w przededniu
któregoś z końców. Na próżno trzeć skronie.
Mgła niby mokra pościel na spinaczach
lgnie do budynków tam, gdzie po sezonie
otwarcie ramion „niestety” oznacza.
wtorek, 24 września 2024
*** (Skarpa od przodu, tam gdzie…)
Skarpa od przodu, tam gdzie klin kąciny
wbijał się w linię rzeki, odsłaniając
spod zarośli zakole: cały ten przedziwny
świat, zbity jak skrzynia z desek opowieści. W maju
pierwsze moczenie nóg, wykopy
wody ponad żebra, w mgliste słońce,
by uwięzić cząstki ciepła w płynnym szkle, ten złoty
tygiel planet tak nagły i nagle niknący.
Rzeka powoli nikła także, ustępując
łozom i latom pośród szmeru skarg
wciąż wolniejszego nurtu. I każde na północ
spojrzenie domagało się zagryzienia warg.